Obserwują

31.3.11

Błyszczyki MAC (i szminka)


Pamiętacie, jak niedawno wylewałam rzewne łzy nad kończącymi się mi zapasami cieni MAC-a? Dzisiaj chciałam nieco ostudzić ten sentymentalny nastrój i dla odmiany nieco ponarzekać. Otóż powodem narzekania są błyszczyki.

Mam ich również kilka, pozostałych z czasów regularnych MAC-owych dostaw. Mam i jeszcze długo będę mieć, bo stanowczo ich unikam. Są tak słabe, że aż nie do uwierzenia, że produkuje je tak przyzwoita marka. Po kolei, i będzie krótko, bo mam wrażenie, że ja tu czasami głównie marudzę.


1. Po pierwsze, strasznie się lepią. Nieważne, czy to słynący z tego Dazzleglass, czy inna linia - błyszczyki są tak lepkie, jak chyba żadne inne, jakich używałam (serio!), tak bardzo, że kolor, choć nałożony równomiernie, za kilka chwil przesuwa się, gdzie chce, zlepiając się i rolując w jakieś takie dziwne grudki. Są też tak lepkie, że aż gęste i trudno w ogóle o wygodną aplikację. Nie, chcę zaznaczyć, nie używam przeterminowanych kosmetyków!

2. To właśnie wiąże się, niestety, z tym, że kolor rozkłada się bardzo nierówno. Gdzieniegdzie powstają plamy dość intensywnego koloru, gdzie indziej widać nieestetyczne smugi od pociągnięcia aplikatorem, gdzie indziej kolor jest zupełnie przejrzysty.Wszystko to daje bardzo niechlujny efekt.

3. Błyszczyki wysuszają usta. Ich ciężkie, lepkie konsystencje nie stapiają się z skórą ust, tylko pozostają  na jej powierzchni, z czasem wnikając w załamania warg. Po jakimś czasie usta są spierzchnięte i wysuszone, a resztki kosmetyku w zagłębieniach skóry jeszcze bardziej widoczne i drażniące (nie tylko oko).

4. Czasem (podkreślam: czasem, to na szczęście nie reguła) zdarza się, że błyszczące drobinki osypują się i rozmazują, przyczepiając się do skóry brody i policzków i rozświetlając zupełnie nie to, co powinny.

5. Zapach! Te błyszczyki, które nie pachną waniliowo lub w inny, przyjemny sposób, niesamowicie ćwiczą moją wytrzymałość chemicznym "aromatem", przez który wyrzuciłam już z dwie buteleczki. Nie jest przyjemnie używać nowiutkiego kosmetyku, który pachnie, jakby był dawno przeterminowany, prawda?

Jest natomiast szminka MAC, którą uwielbiam - klasyczna, piękna, głęboka. Pochodzi z linii "RED" She Said. Ma lekko malinowy, chłodny odcień, świetnie trzyma się na ustach, nawilża i nie rozmazuje się. Chwilami mam wrażenie, że to mocny brązowy medal na moim prywatnym pomadkowym podium:).


A na marginesie, zobaczcie na jednym z moich ulubionych blogów, co fałszerze robią z błyszczykami MAC - i co usiłują nam wcisnąć!

Kolory na środkowym zdjęciu: na górze od lewej - pierwsza jest kremowa pomadka, której nazwa mi się zamazała, potem wspaniała "RED" She Said i Eclectic Edge A29. Na dole od lewej Virgin Kiss, Naked Frost i Quick Tease.

30.3.11

Zabieg kuracji cytrynowej Lemon Sage Paul Mitchell


Ostatni tydzień był kosmetycznie niezmiernie udany i obfitował w przyjemności. Zanim wyjechałam do spa, Galenic pokazał nowe opakowania kosmetyków, które bardzo lubię, a w piątek miałam orzeźwiającą okazję spróbować nowego zabiegu fryzjerskiego Paula Mitchella. I o nim dzisiaj kilka słów.

Na zabieg byłam zapisana do otwartego zaledwie kilka dni wcześniej salonu Fryzjerstwo PJ na ul. Sapieżyńskiej 8. Bardzo miłe miejsce! Niewielką przestrzeń zaaranżowano domowo, ale elegancko i zabawnie zarazem - otwarta, nowoczesna kuchnia kojarzy się z eleganckim salonem domowym, a futro na ścianie w drugim pomieszczeniu dodaje wnętrzu klubowego smaczku. Na miejscu spotkałam dawno nie widzianą koleżankę, której nie poznałam pod stosami zwitków folii, robiących jej włosy na słoneczny blond;) - od razu zrobiło się weselej.

Zabieg ma nawilżyć i odżywić przesuszone włosy, a także pomóc im utrzymać optymalny poziom wilgoci - idealna kuracja dla moich kręconych włosów. Wykonywany jest kosmetykami Paul Mitchell z kompleksem Green Tea Tree. Zawierają one wyciągi z australijskiego drzewa herbacianego, lawendy, mięty pieprzowej i awapuhi (hawajskiego imbiru) - i to się czuje! Zabieg jest idealny na lato: chłodzi i orzeźwia.  Musi być nieziemsko przyjemny w upalny dzień.

Po kolei, dla chętnych na orzeźwienie. Zabieg składa się z kilku etapów i trwa niecałą godzinę. Najpierw w suche włosy wmasowywana jest odrobina olejku o lekkim cytrynowym zapachu. To już troszkę stawia na nogi, a to dopiero początek! Po takiej aromaterapii włosy są myte szamponem głęboko oczyszczającym, który usuwa resztki wszystkich kosmetyków pielęgnacyjnych. W czasie kąpieli wykonywany jest przeprzyjemny i długi masaż głowy. Następnie na głowę, tuż przy linii włosów, wyciśnięto mi całą cytrynę (tak!), która wyczuwalna była jako lodowate małe strumyczki powoli spływające w dół głowy. Największą przyjemność sprawiła mi jednak kąpiel włosów w lekko podgrzanej gazowanej wodzie mineralnej. Wrażenie musujące:)! Kolejny etap to regeneracja włosów pod silnie mentolową maską - to już prawdziwy festiwal orzeźwienia: na zmianę czuje się zimno i gorąco, a skóra mrowi tak, że miałam wrażenie, że włosy zaczynają szybciej rosnąć;). Na sam koniec kolejny masaż głowy, tym razem przy pomocy ciepłego ręcznika pachnącego olejkiem Lemon Sage. I chociaż zabieg w efekcie był orzeźwiający i mobilizujący do działania, w tym momencie niemal się zdrzemnęłam:).

Ku mojej radości, na końcu uczyniono zadość mojej prośbie i - uwaga - wyprostowano mi włosy:). W prostych wyglądam chyba lepiej... Na pożegnanie dostałam jeszcze kosmetyki wzmacniające i przedłużające działanie zabiegu: zwiększające objętość włosów szampon i odżywkę Lemon Sage i pogrubiający spray do włosów tej samej linii. Jeszcze nie wypróbowałam, ale jeśli zadziałają choć w części tak rewelacyjnie jak zabieg, będę do tych kosmetyków wracać. Bo po zabiegu włosy były - nie przesadzam - piękne jak jakiejś gwiazdy filmowej. Tak powinno być po każdej kąpieli;)!

29.3.11

Ostatnie chwile w Szarotce, czyli manikiur i zabieg na twarz


Dzisiaj wyjeżdżamy i naprawdę żal - słońce i ciepło, czyli pogoda tak pięknie wiosenna, że chciałoby się wędrować przez pagórki w nieskończoność. Tym bardziej takiemu górołazowi jak ja... Niestety, już dzis wieczorem obowiązki w Warszawie wzywają, czas wracać.

Na sam koniec pobytu Szarotka zafundowała nam wczoraj wieczorem upiększanie twarzy. Zabieg dla cery naczynkowej kosmetykami Pevonia trwał godzinę (140 zł) i miał tradycyjny, przemiły przebieg. Najpierw był reklamowany mi rano przez inną kosmetyczkę demakijaż, od razu połączony z masażem twarzy. Owszem, choć krótki, bardzo przyjemny i niezwykle delikatny. Po nim kosmetyczka wmasowała w skórę ampułkę zmniejszającą przepuszczalność naczyń krwionośnych, przywracającą im elastyczność i chroniącą ich ściany. Ten etap to był dopiero właściwy masaż! Dość długi, obejmował też dekolt, szyję i ramiona.

Po zmyciu ampułki nałożono mi na twarz nowość - okład kolagenowy w postaci cieniutkiej płachty papieru z nacięciami na oczy, usta i nos. Po zwilżeniu wodą (chyba? nie widziałam, zapomniałam dopytać) stał się elastyczny i gładko przylegał do twarzy. Leżałam pod nim około 20 minut (tradycyjna drzemka - czyżbym była aż tak zmęczona? Śpię tu kilka razy dziennie!). Po ich upływie kosmetyczka wmasowała w skórę krem Pevonii, który ma regulować cyrkulację krwi w naczyniach, zmniejszać obrzęk i rumień. Faktycznie, moja twarz tuż po zabiegu była bardziej nieskazitelna niż w pełnym makijażu:). Niestety, dzisiaj rano znajome zaczerwienienia wróciły, odrobinę tylko jaśniejsze.

Manikiur, czyli uwaga na Orly
W międzyczasie jeszcze poprosiłam o manikiur i tym razem kilka słów o nim, bo nie do końca mi się podobał - no i chcę skrytykować lakier. Manikiur trwał godzinę (80 zł z malowaniem) i odbył się w specjalnym gabinecie w fotelu do pedikiuru. Wszystko przebiegało jak zwykle, mam tylko zastrzeżenia do tego, że kosmetyczka nie zastosowała podkładu pod lakier, nie wypolerowała płytki pazknokci ani nie zdezynfekowała narzędzi na moich oczach (a jedynie zapewniła, że to zrobiła). Do przeżycia dla osób ufnych;).

Natomiast lakiery Orly (znacie tę markę?) to coś przedziwnego. Wybrałam jeden z kolorów marki - na półce stały jeszcze buteleczki Alessandro i Inglota - bo był intensywnie pomarańczowy i chciałam sprawdzić efekt. No i... porażka. Nasycony kolor w buteleczce okazał się jasnym, słonecznym, rozwodnionym pomarańczem na paznokciach, i to mimo trzech warstw. Co więcej, pływa w nim mnóstwo drobinek, których nie było widać za szkłem, widać smugi i przezierności, a na domiar złego - lakier nie pokrywa naturalnych nierówności paznokcia (nie potraktowanych polerką). Słabo, nie polecam.

Mimo takich drobnych naprawdę niedociągnięć Szarotka to spa, które chętnie będę polecać. Ma dużo plusów: położenie w pięknym odosobnionym zakątku Kotliny Kłodzkiej, na wzgórzu z pięknymi widokami, ładne pokoje i łazienki, piękny basen i szeroką ofertę zabiegów (AA Prestige, Pevonia i Maria Galland) na twarz i ciało, a także urozmaicone masaże. To zresztą największy plus spa i jego zabiegów - dużo się w ich czasie dzieje, rozmaitość czynności nie pozawala na nudę i stwarza wrażenie odpowiedniego "zaopiekowania":). Minusem jest kuchnia - zbyt ubogie śniadania i niewielka karta obiadowo-kolacyjna.

28.3.11

Szarotka, dzień drugi: alpejski rytuał kąpielowy w wannie Vitalis

 
Internet rwie się tak jak wczoraj i w sumie jak go nie było, tak nie ma, ale poza chęcią natychmiastowego opisania Wam ostatniego zabiegu zupełnie mi to jakoś nie przeszkadza. W warunkach nieustających przyjemności cielesnych jakoś sieciowy odwyk przebiega łagodniej;).

Ostatni zabieg był prawdziwą przyjemnością, festiwalem przyjemności, jak na razie – moim faworytem. Może tylko do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko tybetańskich mis;).

Głównym elementem zabiegu jest kąpiel parowa w hamaku(!). Wanna dr Josepha Vitalisa to włoski patent, obecny w Polsce oprócz Szarotki prawdopodobnie tylko w ProHarmonii w Lądku Zdroju. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z urządzeniem – i chętnie zafundowałabym sobie kolejne. 

Zanim jednak zawiśniemy wśród pary, terapeutka przygotowuje skórę do zabiegu. Na powitanie wymoczyłam stopy w gorącej wodzie, popijając oczyszczającą herbatkę z ziarnami kolendry, listkami brzozy i mikołajkiem. Po niej nastąpił demakijaż ciała, czyli delikatne, ale dokładne wyszorowanie go gąbką i czarnym mydłem oliwnym (jest białe).


Po prysznicu czas na najważniejszy i najprzyjemniejszy punkt programu. Na hamaku, rozciągniętym nisko nad wielką wanną dr. Vitalisa, terapeutka rozłożyła lniane, wilgotne prześcieradło. Zanim mnie nim zawinęła, wsmarowała mi w całe ciało pochodzącą z Maroka żółtą glinkę o silnym działaniu nawilżającym, ujędrniającym i oczyszczającym. Leżałam zawinięta w nią (i prześcieradło) przez około 20 minut. Nade mną rozwieszono namiot z wełnianego koca, izolując i zabezpieczając przy tym twarz, a od spodu, spod hamaka, z dnia wanny puszczono parę o przyjemnej, ciepłej temperaturze 40 stopni. Oczywiście było mi tak dobrze, że znowu drzemałam, marząc o letnich spacerach po beskidzkich łąkach – serio;).

Para w wannie Vitalisa jest mikrocząsteczkowa – oznacza to, że łatwiej wnika z skórę i jest lepszym nośnikiem składników okładu z glinki. Kąpiel zwiększa temperaturę ciała, oczyszcza i wzmacnia odporność organizmu. Takie uzdrawianie to ja lubię:).

Kiedy kąpiel się skończyła, zmyłam pod prysznicem resztki glinki. Skóra była już jedwabista, gładka i miękka. A to jeszcze nie był koniec! Potem nastąpił jeszcze (na szczęście) krótki, dość bolesny masaż karku -> może powinnam pomyśleć o gimnastyce kręgosłupa? i niestety równie krótki, a bardzo stymulujący masaż stóp. Na sam koniec balsam, niestety zupełnie bez ciekawszych właściwości.

Do usłyszenia po zabiegu na twarz:).

Vital & Spa Resort Szarotka



Znowu jestem w spa i znowu w Kotlinie Kłodzkiej. Nie, nie myślcie, że mam aż tak dobrze, że co dwa tygodnie jeżdżę do coraz to kolejnych hoteli, oceniając ich salony kosmetyczne, baseny i masaże. To zdarza się kilka razy w roku (wiem, i tak jestem prawdziwą szczęściarą), a marcowe nagromadzenie jest raczej wynikiem przypadku.

W Kotlinie Kłodzkiej byłam już tak czy tak służbowo tyle razy, że zaczynam myśleć, że jakąś perwersją byłoby nieprzyjechanie tutaj na kilka choćby dni urlopu – skoro zawsze okolica mnie zachwyca, a nigdy nie mam czasu na jej dokładne obejrzenie.

Nie mam, bo spa zabiera naprawdę dużo czasu. Dzisiaj, po nieprzespanej nocy w drodze i wielu godzinach za kółkiem, miałam już dwa zabiegi, podczas których nadrobiłam co najmniej godzinę snu. Nie starczyło czasu na podziwianie z bliska przepięknych widoków, jakie oferuje z okien Szarotka. Może jutro się uda, a tymczasem wypada cieszyć się tym, że tuż pod moim balkonem przebiega trasa narciarska z eleganckim wyciągiem kanapowym, a z okien restauracji widać morze zalesionych pagórków. Widok zapiera dech.
Wróćmy jednak do meritum, czyli spa. Kameralne, składa się z 7 gabinetów, sauny suchej i mokrej i małego, ale pięknie urządzonego basenu. Zabiegów do wyboru jest mnóstwo.

Najpierw zafundowano mi popisowy rytuał ośrodka – odmładzający zabieg o nazwie „Ucieczka z tropików” (90 min, 290 zł). No nie wiem, czy to odpowiednia nazwa, to raczej do tropików powrót. Składa się on z trzech etapów. W pierwszym wykonywany jest gruboziarnisty peeling solny, wymieszany z papają i ananasem. Pachnie bardzo ładnie, ale nieco chemicznie. Papai nie wyczułam. Peeling ma grudkowatą konsystencję i słoneczną, żółtą barwę i wmasowywany w skórę długo i dokładnie (wielki plus za sumienność kosmetyczek) bardzo szczypie – ale i porządnie złuszcza. Skóra jest od razu gładsza i lekko rozjaśniona.

Po prysznicu następuje drugi etap zabiegu - maska z wanilią i owocami, nałożona na owocowy balsam marki Pevonia. Posmarowane jasnoróżową substancją ciało zawija się w folię i zamyka w saunie z koloroterapią (kapsuła) na 30 minut i temperaturę 26-40 stopni. Nie będę oszukiwać, nie wiem, co się działo – po paru minutach zasnęłam, ukołysana ciepłem, zmieniającymi się kolorami i chłodnym nawiewem na twarz. Wtedy po raz pierwszy dała o sobie znać trudna noc:). Sądzę jednak, że ten etap zabiegu może być trudny do wytrzymania dla osób, które tak jak ja szybko się nudzą i lubią częste zmiany. 30 min to jednak bardzo długo.

Ostatnim etapem zabiegu jest posmarowanie skóry balsamem do ciała o świeżym zapachu. Całość bardzo przyjemna, ale niewiele się różni od posobnych zabiegów w innych miejscach. I wygładzenia zmarszczek nie zauważyłam – jestem jeszcze na to za młoda, zapewniła pani kosmetyczka. Oto odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu!

Po owocowym zabiegu zaproszono mnie na masaż. Ponieważ chciałam spróbować czegoś zupełnie nowego, a większość oferty Szarotki testowałam już gdzie indziej, zdecydowałam się na rezonansowy masaż pleców (50 min, 220 zł) . Ta mało pociągająca nazwa kryje dość urozmaicony, ciekawy i egzotyczny masaż wykonywany za pomocą dłoni, rolki Kneippa, bańki chińskiej i dźwięków tybetańskich mis.

Ponieważ w plecach zazwyczaj kumuluje się stres, który zabieg ma rozpędzić, trzeba przygotować się na ostrą walkę z bólem. Pierwsza, najdłuższa część masażu to energiczne ugniatanie i rozciąganie mięśni całych pleców, ze szczególnym uwzględnieniem karku i barków. Długo bardzo to trwa, bardzo boli, uczciwie mówię, szybko ma się dość;).  

Kiedy masaż klasyczny się kończy, zaczynają się atrakcje łagodzące spowodowany przez niego ból. Najpierw rolka Kneippa, czyli masaż zrolowanymi ręcznikami wypełnionymi od wewnątrz wrzątkiem. Wilgotne i bardzo gorące ręczniki porządnie parzą skórę, ale paradoksalnie przynoszą ulgę zmęczonym mięśniom. To moja ulubiona część! Potem w programie jest masaż karku i kręgosłupa małą bańką chińską – o dziwo, dużo, dużo mniej bolesny niż bańka na udach, brzuchu czy pośladkach.

Tak naprawdę jednak oniemiałam z zachwytu dopiero przy ostatnim elemencie zabiegu, czyli masażu dźwiękami wprowadzonych w wibracje mis tybetańskich. Kosmetyczka użyła trzech – jedną ustawiła między moimi kostkami, drugą na brzuchu, a trzecią na klatce piersiowej. Masaż polegał na odbieraniu całym ciałem bardzo silnych wibracji i dźwięków, jakie powstawały przy uderzeniach w misy zakończonym filcową końcówką patyczkiem. Wrażenia niesamowite – wspaniałe, niespotykane dźwięki i uczucie, jakby całe wnętrze ciała wprawione zostało w głębokie i długotrwałe drżenie. Bardzo chcę to powtórzyć! Czy ktoś wie, gdzie można to zrobić w Warszawie?

Tymczasem jutro zabieg na twarz (Pevonia), tradycyjnie manikiur i kolejny hit Szarotki – alpejski rytuał kąpielowy w Wannie Vitalis. Bardzo mi to zachwalano, ale jakoś jestem sceptyczna – zobaczymy jutro.

26.3.11

Zużycia #2 - i to, czego zużyć nie zdążyłam


Odkąd prowadzę ten blog, zużywam kosmetyki dwa razy szybciej;). Wreszcie zrobiłam się bardziej systematyczna i stosuję wszystkie te kremy, balsamy i odżywki za każdym razem, kiedy jest mi to potrzebne - a nie tylko wtedy, kiedy jest mi potrzebne TAK BARDZO, że może być już bardzo źle. Zawsze bardzo lubiłam pielęgnację, bardziej niż makijaż, ale teraz staję się powoli jej maniaczką;). Co więc zużyłam tym razem?

Najpierw makijaż, bo to zawsze kończy się wolniej.
*Bibułki matujące z pudrem Marion - jak widać, opakowanie mocno pokiereszowane, jeździło ze mną wszędzie. Producent obiecywał, że błyskawicznie matują i świetnie nadawać się będą do poprawiania makijażu w ciągu dnia - nie należy tylko pocierać skóry, by go nie uszkodzić. To oczywiste! Niestety, mimo prawidłowego stosowania ponowne każdorazowe pudrowanie było konieczne. Matują, jak najbardziej, ale ściągają puder jak szalone. Mimo to włożyłam do kosmetyczki następne opakowanie - przywracają cerze świeżość zupełnie dobrze.

*Biała kredka Inglot nr 31 - kredka, która kończy mi się zawsze najszybciej. Bardzo ją lubię - za niewielką cenę mam trwały kosmetyk do rozjaśniania wnętrza oczu. Daje naturalny, delikatny efekt, jest dość miękka, by nie drażnić oczu i dość twarda, by się nie rozmazywać na zewnątrz powieki. Szkoda tylko, że łatwo się łamie.

A co z pielęgnacją? Zacznijmy od lewej:
*Odżywka do włosów Nu'Fusion Dr Ireny Eris - przeznaczona do włosów farbowanych, suchych i zniszczonych. Zawiera kompleks aminokwasowy, który odbudowuje połączenia między komórkami włosa, co likwiduje w jakiejś części jego uszkodzenia. Dla mnie najważniejsze było, że dobrze nawilżała włosy i ułatwiała ich rozczesywanie. Podobała mi się też jej kremowa, bogata konsystencja. No i pięknie pachnie! 

*Mleczko samoopalające Essential Bronze Milk Lancaster - do twarzy i ciała. Szerzej recenzowałam go TUTAJ, więc teraz tylko przypomnę, że choć świetnie się rozprowadza, szybko wchłania i nie pozostawia smug ani plam, to barwi skórę na pomarańczowo-brązowawy odcień, więc do twarzy raczej się nie nadaje.

*Krem nawilżający Pro!Hydra Under 20 - dla skóry wymagającej nawilżenia. Używałam go przez pewien czas po zajęciach na siłowni, więc teraz kojarzy mi się z miłym uczuciem energetycznego kopa:). Ma ładny bladoróżowy kolor i pięknie, świeżo pachnie, ale nie daje obiecywanego uczucia świeżości na skórze. Przeciwnie, jest dość ciężki i trzeba odczekać przez rozpoczęciem malowania. Ponieważ nie jestem "under 20" i krem średnio nadaje się dla mojej cery, szybko stał się moim ulubionym kremem do... stóp:).

*Peeling cukrowy do ciała Wanilia i Pomarańcza Farmona - mój ulubiony! Pełna recenzja TUTAJ, więc żeby się nie powtarzać, napiszę tylko, że to produkt, który ma same plusy - od wygodnego, szklanego opakowania, przez doskonałe peelingujące i głęboko nawilżające (nie trzeba balsamu!) działanie, aż po przepiękny, słodko-świeży (tak!) zapach. Uwaga jednak, nie wszystkim odpowiadać może tłusty film, jaki zostawia na skórze i który szybko wsiąka w ubrania.

*I na koniec leżący na zdjęciu w poprzek krem pod oczy Active Sensitive Yves Rocher. Bardzo szybko się z nim uporałam, co znaczy, że jest mało wydajny (15 ml). Lekka emusja łatwo się rozprowadza wklepywaniem i przyjemnie pachnie, ale dość długo wchłania. Plus za wygodne opakowanie w tubce z higienicznym dozownikiem i fakt, że krem dobrze redukuje worki pod oczami. Nie kupię jednak więcej, bo produkt jest zupełnie przeciętny - tak samo działa każdy inny.


I zupełnie na koniec coś, co nie mieści się w tradycyjnych ramach cyklu zużyciowego, ale jest warte odnotowania: dwa kosmetyki, których nie zdążyłam zużyć, bo skończył im się termin ważności. Jeden bardzo duży, drugi całkiem malutki - i żadnego nie żałuję, były tak samo słabe. Co wyjaśnia ich długą obecność w moich zapasach...;)

*Ogromny, półlitrowy słój wygładzająco-łagodzącego peelingu do ciała z lawendą Mineral Care - przepraszam, ale żaden z niego peeling i wcale nic nie łagodzi. Bardzo tłusta, bardzo gęsta substancja tak twarda, że prawie niemożliwa do rozsmarowania. Pachnie za to tak intensywnie, że parę razy bolała mnie od niej głowa. Pozostawia na skórze białą, tłustą warstwę prawie niemożliwą do zmycia wodą i trudną do starcia z ciała nawet ręcznikiem. Stała sobie w łazience mojego chłopaka tak długo, aż straciła ważność - użyta zaledwie kilka razy. Słabo!

*Błyszczyk do ust Fruit Fantasy Joanna -  chyba ananasowy, choć trudno to stwierdzić, bo ma dość chemiczny zapach i smak. Niesamowicie się klei i szybko i obficie spływa z ust. Nic a nic nie nawilża, wręcz przeciwnie, po wyschnięciu wysusza. Podoba mi się w nim tylko jego jasna, słoneczna barwa - na ustach oczywiście przezroczysta, za to bardzo lśniąca. Dokonał żywota w końcem lutego, i dobrze.

Slim Plus+ Waist Line Greenfields/Sephora


Ten kosmetyk mam w łazience już od jakiegoś czasu i staram się stosować go regularnie. Powiedzmy, że minimum raz dziennie się udaje - to i tak bardzo dużo w moim przypadku, gdy mowa o masażerach:). Do tej pory byłam z niego najwyżej mało zadowolona, a dzisiaj, kiedy dowiedziałam się, ile kosztuje, uważam go za zupełne nieporozumienie.

Ale po kolei. Slim Plus+ Waist Line trafił do mnie w jednej z testowych paczek - nie kupowałam go. I dobrze! Wiem, że był (jest?) w sprzedaży w Sephorze i kosztuje ok. 150 zł. Powiem to, muszę: OMATKOŚWIĘTA! Za takie coś???

Zaczyna się nieźle - ładne, poręczne opakowanie (100 ml) z gumową rolką masującą uzupełnioną o wypustki ma nowoczesny design i wygląda na wygodne w użyciu nawet mokrymi po kąpieli rękami. Skład zapowiada wyszczuplający koktajl: aktywną kofeinę, która dawać ma antycellulitowy efekt podobny do zabiegu ultradźwiękami (!), kompleks kwasu laurynowego (prolinę), który przyspiesza uwalnianie tłuszczy np. podczas wysiłku fizycznego i ekstrakt z kasztanowca indyjskiego, obkurczającego i zwężającego naczynia krwionośne oraz wzmacniającego skórę. Kosmetyk należy wmasować w skórę za pomocą ruchomej końcówki.


Niestety, mimo obiecujących składników większych efektów nie widać nic a nic. Rolka rzeczywiście kręci się łatwo i wygodnie, wypuszczając na zewnątrz niezbyt dużą ilość lekkiego, białawego żelu. Ponieważ nie rozkłada go równomiernie, trzeba jeszcze pomóc sobie dłońmi. Krem wchłania się szybko, pozostawiając skórę nieco wysuszoną. Przydałby się jeszcze po Slim Plusie balsam nawilżający, ale darowałam go sobie, nie chcąc ewentualnie zaburzać działania kosmetyku. Mogłam w zamian za to darować sobie taką nadmierną ostrożność - poza nieprzyjemnym zapachem, który czuję co wieczór, nie dzieje się nic. Ani skóra nie jest bardziej napięta, ani wypukłość brzucha się nie zmniejszyła. Większe efekty daje nieobjadanie się i codzienne sumienne brzuszki:).

Podsumowując - absolutnie nie polecam, produkt nie daje nic więcej niż inne, o wiele tańsze środki z supermarketu - albo daje jeszcze mniej. Lepiej wydajcie te 150 zł na miesięczny karnet na siłownię:). I uważajcie na pozostałe produkty serii: Slim Plus Pośladki & Uda i Abdos+.

Doliva - dermokosmetyki z toskańską oliwą z oliwek


Niedawno odwiedził mnie przedstawiciel marki Doliva, który przedstawił mi zupełnie mi nieznane, choć obecne na polskim rynku aptecznym od kilku lat kosmetyki marki znanej w 27 krajach świata, a np. będącej w Niemczech siłą trzecią na rynku (!) pod względem sprzedaży - nie tylko wśród produktów dostępnych w aptekach. Usłyszałam spory wykład o marce i właściwościach jej produktów i dostałam do przetestowania duża paczkę kosmetyków. Na razie zaczęłam używać kremu pod oczy, który opiszę dokładniej - resztę więc póki co przedstawię ogólnie.

Doliva jest w Polsce od kilku lat, ale pozostaje szerzej nieznana ze względu na ograniczoną do tej pory promocję. Teraz ma się to zmienić i  szerokie rzesze potencjalnych klientów mają dowiedzieć się np., że tworzone przez dermatologów kosmetyki Dolivy "produkowane są na bazie uchodzącej za najlepszą na świecie toskańskiej oliwy tłoczonej na zimno, która dzięki takiej obróbce zachowuje wszystkie swoje najcenniejsze właściwości". Oferta marki jest dość szeroka i obejmuje wszystkie podstawowe dziedziny pielęgnacji: oczyszczanie i nawilżanie twarzy (także skóry wrażliwej i dojrzałej), włosów, rąk, ust i ciała. Marka ma w swojej ofercie także maseczki do twarzy: odświeżającą, oczyszczającą, witalizującą, wygładzającą zmarszczki mimiczne, odprężającą i nawilżającą.

Oto, co ja dostałam - z najważniejszymi właściwościami poszczególnych produktów, jeszcze nie sprawdzonymi na własnej skórze:

*Krem do intensywnej pielęgnacji skóry suchej i przesuszonej, do stosowania na dzień i na noc - ma jedwabistą konsystencję, szybko się wchłania i może być stosowany pod makijaż. Zawiera witaminę E, która neutralizuje wolne rodniki. Zapewnia wysoki stopień nawilżenia skóry.

*Krem ujędrniający na dzień z mleczkiem migdałowym dla cery suchej i bardzo wrażliwej - zapach olejku z oliwek i mleczka migdałowego ma zapewniać trwałe uczucie świeżości.

*Żel do mycia twarzy dla skóry suchej i wrażliwej - głęboko oczyszcza twarz. Zawiera olejek z jojoby.

*Krem do intensywnej pielęgnacji z retinolem i witaminą E - dzięki zawartości retinolu przyspiesza proces regeneracji komórek. Zawarte w kremie witaminy i wyciąg z cytryny przywracają skórze ładny koloryt i świeżość.

*Balsam pielęgnacyjny do ciała - w postaci orzeźwiającego, chłodnego żelu, zawierającego m.in. chlodne esencje nawilżające, toskańską oliwę z oliwek z zimnego tłoczenia i panthenol. Polecany jest po intensywnym opalaniu lub po ćwiczeniach (ciekawe, coś dla mnie). Szybko się wchłania.

*Szampon Fiori di Sicilia z figą i kwiatem pomarańczy do włosów farbowanych - zawiera panthenol i witaminę E, chroniące włosy przed skutkami promieniowania UV.

*Odżywka Fiori di Sicilia z tej samej linii - pomaga zachować intensywność i blask koloru farbowanych włosów.

Na pierwszy rzut oka kosmetyki nie wyróżniają się niczym szczególnym. Mają skromne, zielonkawo-białe opakowania. Słoiczki są plastikowe. Nie przemawiają też do mnie logo i opisy działania poszczególnych kremów, o zgrozo, zapisane z błędami i przeoczeniami interpunkcyjnymi. Wyglądają na produkty tanie i to wyglądają tak w średni sposób - nie zrozumcie mnie źle, nie używam jedynie drogich, luksusowych kosmetyków i wielokrotnie przekonałam się, że drogie nie znaczy dobre, a tanie - złe. Nie lubię tylko estetycznej bylejakości. To kremy, które pewnie zadowoliłyby wizualnie moją babcię - zachowawcze, zgrzebne, dość nudne. Cóż, całą prawdę poznam, jak zacznę ich używać. Kosztują około 30-40 zł.



A tymczasem coś, co mogę opisać dokładniej, niż tylko cytując producenta - balsam pod oczy. Zawiera koncentraty z oliwy z oliwek i kofeiny, które mają przynieść ulgę opuchniętym i podkrążonym oczom, a także zminimalizować zmarszczki wokół nich. Krem zawiera także różeniec górski, a oliwa zamknięta jest w mikrokapsułkach, które tworzą  na skórze kojącą warstwę ochronną.

A mi się najbardziej podoba opakowanie:). Malutki  (15 ml), plastikowy słoiczek o zielonej, świeżej barwie jest nieco pękaty i ma sympatycznie opływowy, miękki kształt ściętego stożka. Jak krem się skończy, na pewno zostawię go na wyjazdy! Sam kosmetyk ma dość gęstą i tłustą konsystencję, dlatego trzeba go nabierać na palce bardzo oszczędnie, bo zbyt duża ilość produktu po prostu bardzo długo się nie wchłonie. Wklepany, a nie wsmarowany w skórę, krem pozostawia na niej tłustą, białawą warstwę na kilka ładnych minut, więc średnio nadaje się pod makijaż i wtedy, kiedy zależy mi na czasie. A rozsmarowywanie kremów na skórze pod oczami nie jest przecież najlepszym pomysłem... Pachnie nieco chemicznie, niebyt przyjemnie, jakby tłusto - to pewnie te oliwki. Nie zauważyłam też na razie żadnych spektakularnych efektów jego działania - ot, skóra nie ciągnie i nie piecze, ale też nie jest specjalnie wygładzona ani rozświetlona. Nic szczególnego, po kosmetykach aptecznych spodziewam się więcej, niż tylko profilaktyki.

24.3.11

Kremy do rąk: porównanie Lirene, Mary Kay i Decleor


Krem do rąk to dla mnie kosmetyk nieodzowny. Długo nie używałam żadnych, w czasie, kiedy nie dbałam też specjalnie o paznokcie, a potem nagle pewnej zimy dłonie zaczęły mi pierzchnąć bardziej niż zwykle (oto idzie starość;)?) i okazało się, że wystarczy mieć przy sobie odpowiednią tubkę, żeby zapobiec katastrofie, na którą nawet maska parafinowa nie pomaga nic a nic:). Od tego odkrycia kilka lat temu używam kremów do rąk bardzo intensywnie, zawsze mając jeden w torebce, jeden przy łóżku i jeden na biurku w pracy. I czasem jeszcze kilka po różnych szafkach i szufladach...

Aktualnie skomponował mi się przypadkowo zestaw niemal idealny, a wśród nich same perełki.

Najlepszą z nich mam w pracy. Krem nawilżający Mary Kay pochodzi z zestawu Satin Hands Honeydew, w którym trafiły do mnie jeszcze rewelacyjny, wspaniale zmiękczający peeling i nieotwarty póki co krem regenerujący. Kosmetyk pachnie słodko i świeżo melonami. Ma lekką konsystencję i cudownie nawilża - na trwałe i bez żadnego filmu. Szybko wchłania się w skórę i nadaje się też (nieco gorzej) do natłuszczania skórek i paznokci.

Drugie miejsce w trio zajmuje noszony w torebce krem regenerujący Beaute des Mains Decleor. Zapobiega starzeniu się skóry, jest delikatny, chroni i odżywia skórę nawet w ciężkie mrozy, mimo leciutkiej, wodnej konsystencji. Zawiera ekstrakty i esencje olejkowe, co się czuje, ponieważ po aplikacji zostawia nieco lepki, silnie pachnący film - nie każdemu może to pasować, mi przeszkadza, kiedy chcę założyć rękawiczki. Zapakowany w niewielką tubkę (50 ml) mieści się wszędzie. Duży plus dostał ode mnie już na start - wlot tubki zaklejony był higienicznie folią. Ciekawostka, której nie mogę należycie ocenić, bo nie mam takich problemów - producent zapewnia, że krem zapobiegać ma też nadmiernemu poceniu się dłoni.


Najcięższy i najbogatszy, ale też najmniej mi odpowiadający z moich kremów to skądinąd świetny produkt Lirene. Miodowy krem regenerujący do skóry szorstkiej jest idealny na zimne i wietrzne dni. Oprócz regenerującego miodu zawiera też olejek migdałowy, który odbudowuje płaszcz lipidowy skóry. Działa natychmiast! Spierzchnięta skóra czuje ulgę i od razu staje się wyraźnie bardziej miękka. Szkoda tylko, że krem zupełnie nie pachnie miodem. Jest też dla mnie zbyt tłusty - czeka na mnie przy łóżku po wieczornej kąpieli i... brudzi kartki książek. Możliwe, że rozwiązaniem by była po prostu zamiana miejsc z kremem torebkowym...;)

Jakich kremów do rąk używacie? Macie swoje hity, które powinnam przetestować?

23.3.11

Galenic 2011 - Chanel w aptece


Dzisiaj wieści prosto z konferencji prasowej marki Galenic, która wprowadziła ostatnio nowe opakowania swoich kosmetyków i nieco wzbogaciła ich ofertę pielęgnacyjną. Nowe opakowania są bardziej eleganckie i luksusowe - stąd hasło, jakim zatytułowano spotkanie. Najbardziej znane linie kosmetyków pozostały produktowo niemal bez zmian: zachowano moją ulubioną silnie odżywczą linię arganową i hit sprzedażowy - linię z algami. Pierwszy raz natomiast spotkałam się z linią kwiatową, przeznaczoną dla skóry z pierwszymi objawami starzenia i z linią dla młodej cery, wzbogaconą dzikimi owocami (porzeczki, jeżyny, maliny). Ta ostatnia ma najładniejsze moim zdaniem różowo-białe opakowania, nadal dość "apteczne" w swoim charakterze. Największe zmiany spotkały linię arganową, w której kremy zamykane są teraz w eleganckich, przezroczystych słoiczkach. Nie ma co, wszystkie kosmetyki będą teraz wyglądać na łazienkowych półkach o wiele dostojniej;).

Na pożegnanie dostałam do przetestowania dwa kosmetyki: mleczko do demakijażu z linii Pur i eliksir przeciwzmarszczkowy do wszystkich rodzajów cery z linii Ophycee.


Mleczko z przeznaczonej do demakijażu linii Pur, dotąd pakowane w dość zgrzebną butelkę, teraz wygląda bardzo nowocześnie. Skomponowane na bazie destylowanego wyciągu z nostrzyka lekarskiego, ma właściwości stymulujące, dotleniające i przeciwdziałające podrażnieniom (hurra, moje naczynka!). Butelka z higieniczną pompką (to akurat nie nowość) mieści 200 ml płynu o aksamitnej konsystencji.

Eliksir Ophycee zawiera ekstrakt z niebieskich alg i w skoncentrowany sposób ma ujędrniać, nawilżać i odżywiać skórę. Ma rzadką, płynną konsystencję i biały (mimo niebieskiego szklanego opakowania) kolor. Po wsmarowaniu w skórę pozostawia lekkie uczucie lepkości - ale sprawdzałam to na dłoniach, na twarzy może w ogóle nie być wyczuwalne. Ma mój ulubiony patent z pompką, dodatkowo zabezpieczoną plastikową zdejmowaną nakładką. Niestety, zupełnie nie odpowiada mi zbyt duszny zapach kosmetyku. Poza tym - jestem przed trzydziestką, na sera przeciwzmarszczkowe jeszcze chyba na szczęście za wcześnie:).

22.3.11

Tęsknię!, czyli cienie MAC



Pamiętam takie piękne czasy, kiedy MAC wysyłał mi próbki niemal każdej swojej nowej linii. To było coś! Z tamtych lat (no ok, dwóch) pozostały mi jeszcze niewielkie zapasy cieni, pudrów brązujących i różów do policzków. Jakże ja wtedy tych paczuszek nie doceniałam...;)! Za małe rozeznanie w dziedzinie cieni powodowało, że nie wiedziałam, jak trudno jest znaleźć równie dobre produkty i nawet trochę dziwiłam się powszechnemu uwielbieniu, z jakim MAC się spotykał. Dzisiaj, kiedy wiem już o wiele więcej i kiedy akurat przyszły do mnie zamówione pędzle do makijażu MAC, zebrało mi się na sentymenty i pokazuję Wam moje ulubione resztki - pozostałości niezawodnej gwardii cieni bliskich ideału.


Bliskie ideału nieco dalej niż moje ulubione cienie Estee Lauder, bo są nieco od nich bardziej suche, ale nadal doskonałe. Nie osypują się, są trwałe, mają bogatą i ładną paletę. Lubię je też za proste i małe opakowania - zgodnie z zasadą marki: minimum formy, maksimum treści (chyba, że akurat wypuszcza efektowną edycję limitowaną - znamy te opakowania!).

Jedyną wadą cieni MAC-a, jaką zauważyłam, jest ich stosunkowo mała trwałość. Ponieważ się suche i mają bardzo miałką strukturę, szybko wycierają się dość szybko i równie szybko jak stapiają się ze skórą, wnikają w nią, pozostawiając jedynie cień (nomen omen) początkowego koloru.


Prezentowane tu kolory to dość przypadkowy wybór producenta i to, co pozostało w moich zbiorach - zatem kolory, których używałam najmniej. Mimo to i one świetnie nadają się do tworzenia ładnych makijaży w niemal każdym stylu: od dyskretnego na co dzień, aż po mocno wieczorowe z brokatem. Podobnie jak inne kosmetyki marki, i one bardzo dobrze spisują się w połączeniu z produktami innych marek.


Moje cienie mają bardzo różne tekstury: od zupełnie jednolitych i gładkich, aż po wyraźnie "drobinkowe", których aplikacja jest nieco trudniejsza ze względu na ich niejednolitą formułę i barwę. Jedno z pudełeczek, nieco większe niż pozostałe, zawiera trzy różowo-brązowe kolory o perłowym połysku. Jeden z nich dodatkowo nasycono brokatową miazgą. To właśnie on, do stosowania na sucho i na mokro, jest najwygodniejszy w użyciu - cały makijaż w jednym pudełeczku, jak minipaleta.


Najbardziej jednak polubiłam zupełnie jasny cień o delikatnym połysku i barwie szampana, którego została mi już tylko odrobina i którego używam codziennie. Nakładam go pod łuk brwiowy i odrobinę w wewnętrznych kącikach oczu - świetnie otwiera oko. Co mi go zastąpi?


Na koniec sentymentalnego przeglądu wykaz moich kolorów - i nie smęcę już więcej, może dobre czasy wrócą i MAC znowu sobie o mnie przypomni;).


Od lewej: Pacific Spalsh, Dark Edge, Memorabilia, potrójny cień Inter-View, Neutral Pink (doskonały wręcz na co dzień!), brokatowy Charred i moja ulubiona zielonkawa, połyskująca Henna.

21.3.11

Zakupy w Mary Kay


Kurs makijażu, jaki odbyłam w zeszłą niedzielę w Akademii Kreacji Wizerunku, zaowocował nie tylko ładniejszym makijażem, dobrą zabawą i trwającym właśnie polowaniem na pędzle do malowania, ale i trzema nowościami w mojej kosmetyczce. Ponieważ szefowa Akademii, Dorota Budziszewska, pracuje na kosmetykach Mary Kay, można je było u niej kupić z niewielkim rabatem - jak się domyślacie, nie wahałam się ani chwili i jedyna refleksja przyszła, kiedy podsumowałam sobie cyferki na koncie i musiałam z czegoś jednak zrezygnować. Stanęło na 3 produktach, które wydały mi się zupełnie niezbędne - tak dobrze sprawdziły się w czasie zajęć. I sprawdzają się świetnie nadal!


Krem matujący
Nie mam cery tłustej, ale oczywiście po kilku godzinach strefa T porządnie zaczyna mi się świecić. Matowanie pudrem bez absorbowania sebum to oczywiście pomyłka, więc stosuję bibułki matujące, ale one z kolei mają tę wadę, że niszczą makijaż. Więc bibułka, lusterko, puderniczka, poprawki... No i cały proces trzeba powtórzyć za 2-3 godziny. Tymczasem Dorota pokazała mi krem, który działa przez wiele godzin, można nakładać go bezpośrednio na makijaż i nie niszczy go ani o jotę!

Krem można oczywiście stosować także rano pod makijaż. Producent obiecuje, że zapewni matową i gładką cerę przez 8 godzin - bez przesady, ale 4-5 jak najbardziej. Po użyciu skóra jest matowa i jedwabista. Do tego tubka jest malutka (17 ml), więc wygodnie mieć ją zawsze przy sobie. Podoba mi się też wygodny, niemal punktowy aplikator, zapewniający higieniczne używanie kosmetyku. Dla mnie rewelacja.


Rozświetlacz
Dostępne są dwa odcienie - bardziej różowy i bardziej żółty (nr 2). Ja kupiłam ten żółty, ponieważ rozświetlacz służy mi też jako korektor pod oczy. Mam duże, ale głęboko osadzone oczy i zawsze staram się  "wyciągnąć" je bardziej na zewnątrz - to zadanie dla rozświetlacza. Do tego bardzo cienka skóra pod oczami, przez którą prześwitują błękitne żyłki - także do poprawki, tym razem korektorowej.

Ponieważ nie chciałam obciążać skóry i korektorem, i rozświetlaczem na raz, Dorota doradziła mi kosmetyk, który dobrze kryje, ale też leciutko rozświetla skórę. Mary Kay Signatur ma postać flamastra z pędzelkiem z jednej strony, którym kręci się z drugiej, dozując odpowiednią ilość produktu - klasyk. Konsystencja jest płynno-kremowa, więc łatwo rozprowadza się na skórze i daje wygodnie wklepać. Odcień idealnie stapia się ze skórą, trwałość jest bez zarzutu, żyłki zniknęły, oczy wydają się jeszcze większe. Brawo, Mary Kay:).


I polowanie czas zacząć - pędzel do nakładania różu
Start:)! Takiego pędzla w swoich skromnych zbiorach oczywiście nie miałam i wydał mi się niezwykle wygodny i logiczny w czasie używania - musiałam go kupić na dobry początek:). Ścięty skośnie, wygodnie trzyma się w dłoni i sam prowadzi się po twarzy, idealnie dopasowując się do kształtu kości policzkowych, wzniesień i zagłębień twarzy. No i jest ładny - ma ma elegancki, drewniany trzonek wykończony czarną powłoką. Jak na pierwszy krok na drodze do imponującej kolekcji, jaką zamierzam zbudować - doskonała rzecz (chociaż wiem, jak bardzo brak mi doświadczenia w tej dziedzinie:) ).


A Wy, jesteście zadowolone z kosmetyków Mary Kay? A może polecicie mi jakieś następne pędzle:)?

UPDATE 
Hexxana poprosiła mnie o podanie składu kremu matującego - oto on, z pozdrowieniami:

20.3.11

Tonik AA Prestige Pure Skin


Zwykła rzecz, tonik nawilżający, ale chciałam o nim napisać, bo uważam, że zasługuje na chwilę uwagi, zanim go skończę i będę trochę tęsknić. Tonik nawilżający do skóry suchej i normalnej, wrażliwej i skłonnej do alergii - niby jak dla każdego, to dla nikogo, ale w tym przypadku prawdziwa zazwyczaj teoria mi się nie sprawdziła.

Producent zapewnia, że tonik regeneruje skórę, nadaje jej witalność i działa łagodząco. W połowie butelki to ostatnie mogę jak najbardziej potwierdzić, natomiast żadnej witalności zwiększonej nie zauważyłam, czym się zresztą zupełnie nie przejmuję, bo takie opisy zawsze od razu wkładam między bajki. Nie wiem, czy zawarte w produkcie kwas hialuronowy i szalenie modna ostatnio witamina C zdziałają na mojej skórze cuda, zanim dojrzę w butelce dno, bo na razie nie widzę żadnych rewolucyjnych zmian, ale bardzo się cieszę, że wreszcie trafiłam na tonik, który dobrze zmywa z twarzy pozostałości mleczka do demakijażu i nie podrażnia mojej skóry (nie zawiera alkoholu, co w przypadku innych kosmetyków nie zawsze oznacza żadnego szczypania, niestety).


Podsumowując - bardzo sympatyczny produkt do codziennej pielęgnacji, ładnie podany w półprzezroczystej, dużej (400 ml) butelce, z wygodną i higieniczną pompką (duży plus!). Ładnie pachnie i ma delikatny, błękitny kolor, kojarzący się z czystością i świeżością. Polecam posiadaczkom cery naczynkowej i wrażliwej, bo jest rzeczywiście łagodny, i wszystkim innym dziewczynom, które lubią spore pojemności, porządne opakowania i... kwiatowe aromaty.

Na koniec wrzucam skład - to ważne dla wrażliwców:).

19.3.11

Lakiery do paznokci Dior i Chanel


Długo zbierałam się do tej notki, bo to niezbyt przyjemne, pisać o dużym rozczarowaniu. Ba!, o rozczarowaniu, które nie mija, mimo wielu szans, jakie dawałam lakierom tak poważnych, luksusowych i skądinąd bardzo lubianych przeze mnie marek. Niestety, w przeciwieństwie do szminek i błyszczyków, które w przypadku obu marek plasują się na samym szczycie mojej pomadkowej toplisty, produkty Chanel i Diora zajmują dalekie miejsca w analogicznym rankingu lakierów.

Nie jestem specjalistką od paznokci i nie umiem ich nawet dobrze pomalować - z tego powodu co tydzień odwiedzam kosmetyczkę, która robi mi porządny manikiur. Ponieważ często wpadają mi w ręce nowe lakiery różnych marek, zanoszę je do niej i proszę, by korzystała z moich zapasów. Tym samym uważam się za uprawnioną do oceniania także lakierów - mój manikiur to nie fuszerka, więc porażek nie mogę przypisać swojemu brakowi umiejętności. W tym przypadku - niestety...


Dior i Chanel to, jakby nie było, ekskluzywne i bardzo drogie marki. Uważam, że to zobowiązuje je do firmowania swoim logo naprawdę dobrych produktów - nie tylko w pięknych kolorach, ale i trwałych. Tymczasem właśnie nietrwałość emalii jest wadą lakierów zarówno Diora, jak i Chanel.


Obie marki proponują naprawdę przepiękne i bardzo modne kolory. Każda kolekcja to prawdziwa uczta dla oczu. Idealnie zgodne z trendami, szybko stają się obiektem pożądania nie tylko moich świetnie zorientowanych w tendencjach koleżanek, ale i wielu kobiet, które mijam na ulicach. Kosmetyczki i stylistki paznokci często i zgodnie chwalą wygodne pędzelki, które nie smużą lakieru na paznokciu (Dior) i bogate nasycenie pigmentami, które pozwala na jednokrotne malowanie płytki bez przezroczystości i smug (Chanel). I wiele z nich narzeka na trwałość emalii.


Mnie, oprócz przepięknych barw, podobają się eleganckie buteleczki z podwójną nakrętką (pod szeroką, która jest tylko ozdobą, znajduje się właściwa, wygodnie węższa, do której przymocowane są pędzelki) i przepiękny połysk, jaki nadają paznokciom (szczególnie dotyczy to Diora). Jeśli lakier jest perłowy lub zawiera skrzące drobinki, są one naprawdę dyskretne i bardzo drobne, co daje delikatny, subtelny efekt dodatkowego lśnienia. Kolory matowe błyszczą także jak szalone - niemal jak lustro. Szlachetny mat z połyskiem to coś, co lubię najbardziej:).
 
Niestety, i z Diorem, i z Chanel cieszę się tym wszystkim skandalicznie (jak na cenę i etos marki) krótko. Mija dzień - i po nieskazitelnym manikiurze, bo pojawiają się rysy i wgłębienia, mijają dwa dni i są odpryski, po trzecim zaczynają ścierać się końcówki. Fatalnie, bo od tych lakierów wymagam dużo więcej! Zwłaszcza, że producenci zapewniają, że ich kosmetyki to lakiery o przedłużonej trwałości, a na dodatek pielęgnujące paznokcie. Gdzie to, jak to?


Trwałość manikiuru to dla mnie najważniejsza w przypadku lakierów sprawa. Nie wyczyniam z moimi dłońmi cudów, nie chodzę w świeżym manikiurze na ściankę ani nie szoruję wanny, do zmywania zakładam rękawiczki - a mimo to Dior i Chanel się niszczą. Czyżby klikanie w klawiaturę, przewracanie stron książek i inne, równie lekkie czynności, miały prawo wygrywać z tak ekskluzywnymi lakierami? Nie mówiąc już o pedikiurze, który w przypadku innych marek trzyma mi się w doskonałej formie co najmniej 2 tygodnie. Chanel ostatnio wystarczyły... 4 dni. Bez peelingów i spacerów po plaży w międzyczasie.

A to wszystko za około 100 zł i 10-13 ml? Ładne kolory mają i inne, tańsze marki, o porównywalnej lub lepszej trwałości i wytrzymałości. Szkoda, bardzo szkoda.

Na górnym zdjęciu od lewej:
Chanel - 483 Vendetta, 537 Riviera, 517 Mistral, 527 Nouvelle Vague
Dior - 804 Perfecto, Rock Top Coat Smoky Black (o którym jeszcze kiedy indziej bardziej szczegółowo) 

18.3.11

Sunshine Award-TAG


Jestem podekscytowana i bardzo, bardzo zadowolona, bo dostałam wyróżnienie od April's Station, która nie dość, że prowadzi jednego z moich ulubionych blogów, to jeszcze najwyraźniej polubiła już mój, choć jest jeszcze bardzo młody:). Dzięki!

Zasady zabawy:
*Podziękować za wyróżnienie
*Zamieścić u siebie link do bloga osoby, która cię wyróżniła
*Wkleić u siebie logo wyróżnień
*Przekazać nagrodę do 10 blogów
*Zamieścić link do tych blogów
*Powiadomić o tym nominowane osoby
A na koniec stworzyć listę 10 rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą.

Zatem nagrodę przekazuję dziesiątce i żałuję, że nie mogę więcej:
*http://kosme-tiki.blogspot.com/
*http://barwy-wojenne.blogspot.com/
*http://kosodrzewina.blogspot.com/
*http://marylinda-s.blogspot.com/
*http://moja-kosmetyczka.blogspot.com/
*http://pieknoscdnia.blogspot.com/
*http://mineralnekosmetyki.pl/
*http://www.spookynails.com/
*http://azjatyckicukier.blogspot.com/
*http://cookie-world-333.blogspot.com/

Co mnie uszczęśliwia?

1. Tatry! W każdym poprzednim roku napisałabym, że miesiąc bez Tatr jest miesiącem straconym, ale teraz wolę tego nie robić - wybieram się dopiero w kwietniu, a pierwsze trzy miesiące tego roku zmarnowane jednak nie były;).

2. Każde inne góry - każde! Niskie i wyższe, a marzą mi się jeszcze wyższe. Kocham całym sercem i moje życie koncentruje się wokół nich. Nigdzie nie jest mi tak dobrze, jak w górach (tutaj tęskne westchnienie).

3. Podróże. Te bliższe i te dalsze. Czy to daleka Kolumbia, czy bliziutki Beskid (bardzo) Niski, czy na trzy miesiące, czy okrojony weekend - uwielbiam zwiedzać, poznawać nowe smaki i zapachy, ludzi, ich obyczaje i historię.

4. Sztuka. Nie każda, ale jednak trudno mi bez niej na co dzień. W końcu jestem z wykształcenia (także) historykiem sztuki, to zobowiązuje.

5. Internet. Nieuleczalny siecioholik ze mnie. I bardzo ten nałóg lubię;).

6. Książki i gazety. Czytam kilka książek i kilkanaście magazynów na raz. Nie umiem już inaczej:)

7. Pyszności! Ciastka, ciasta, kawy ze śmietaną, słodyczowa drobnica... To niestety czasem po mnie widać;).

8. Siłownia. Żeby spalić te ciastka i żeby w górach radzić sobie coraz lepiej. Codziennie na siłowni - po figurze nie widać (patrz pkt. 7.), za w górach mogę... góry przenosić.

9. Moja praca. O takiej marzyłam od początku liceum, o takiej marzyłam, wybierając pierwsze studia, taką mam. Moda, uroda, dużo się dzieje i wszystko w doskonałym towarzystwie. Trzymam jeszcze kciuki za częstsze podwyżki;).

10. Ten blog! Nie spodziewałam się, że sprawiać mi będzie aż tyle radości, a tu niespodzianka:).

Tyle. Do przeczytania:)!

17.3.11

Masło do ciała Tutti Frutti Liczi & Rambutan Farmona


Pisałam już, jak bardzo lubię kosmetyki Farmony - przede wszystkim za piękne, intensywne zapachy. Kiedy wśród moich nowości pojawiło się masło do ciała o zapachu liczi i rambutanu, nawet nie wrzuciłam go do zapasów, tylko od razu postawiłam w łazience i zaczęłam używać od razu. Jak zwykle w przypadku Farmony oczywiście znowu się nie rozczarowałam.

Słodkawy zapach chińskiego liczi w połączeniu ze świeżymi nutami rambutanu z Malezji daje ciekawą, egzotyczną kompozycję o bardzo energetyzującym działaniu. Masła używam wieczorem i rozbudza mnie tak, że mogłabym jeszcze długo nie kłaść się spać i tylko zdrowy rozsądek prowadzi mnie do łóżka. Kosmetyk wchłania się natychmiast i chyba powinnam rozważyć stosowanie go rano - nie ma niebezpieczeństwa powolnego wchłaniania, a to dużo zdrowsze niż poranna kawa zamiast śniadania;).

Duży, wygodny, plastikowy i bardzo kolorowy słoik mieści 250 ml produktu. Po jego otworzeniu uderza nie tylko intensywny zapach, ale też mocno różowy, wesoły kolor. W środku aż gęsto od czarnych drobinek, które przyjemnie masują skórę. Żadnych ich peelingujących właściwości nie zauważyłam, ale też producent nic takiego nie obiecywał - ot, miłe urozmaicenie pielęgnujących rytuałów.


Kosmetyk dobrze nawilża moją suchą skórę. Zawiera afrykańskie masło Karite, ale w przeciwieństwie do innych podobnych produktów nie pozostawia na skórze tłustego filmu - ma śliską konsystencję i błyskawicznie znika, pozostawiając skórę nawilżoną aż do rana, elastyczną i... pięknie pachnącą - jak na Farmonę przystało. Ciekawe, co by było, gdybym używała całej liczi-linii, czyli dodatkowo peelingu  i olejku do kąpieli:). 

Na marginesie: prowadzenie bloga uczy - ponieważ nie miałam pojęcia, co to rambutan i jak wygląda, poczytałam i już wiem. A sam owoc wygląda tak:). Sympatycznie, prawda?

16.3.11

Kurs makijażu w Akademii Kreacji Wizerunku


Tuż za mną niesamowicie przyjemne popołudnie. Jakiś czas temu, przez nieoceniony Groupon, kupiłam sobie przeceniony w 400 na 59 zł kurs makijażu indywidualnego w Akademii Kreacji Wizerunku Doroty Budziszewskiej. Złapałam bakcyla!

Do tej pory zdecydowanie bardziej podobały mi się zabawy z kosmetykami do pielęgnacji. Maluję się niemal codziennie, ale nie zawsze jestem zupełnie pewna, czy nie popełniam jakichś kolorystycznych błędów; no i brakuje mi technicznej zręczności i lekkości, nie jestem przecież profesjonalistką. Kupon Groupona spadł mi z nieba! Po 4 godzinach szkolenia wyglądałam pięknie (sama zrobiłam swój makijaż, sama!), a spodobało mi się do tego stopnia, że od razu rozpoczęłam polowanie na brakujące w moim zestawie pędzle do makijażu. Jakieś porady, głosy z sali;)?

Wybrałyśmy się z przyjaciółką i żałuję teraz, że nie kupiłam ich od razu jeszcze dwóch kuponów dla mamy i siostry;). Fantastyczna sprawa! W pięknie wyposażonym i przystosowanym tylko do malowania, masowania, stylizowania i innych upiększających przyjemności mieszkaniu na Kabatach spędziłam 4 godziny. Na kursie było nas 6 dziewczyn. Każda dostała swoje stanowisko z lustrem i kosmetyki Mary Kay, stopniowo dobierane z pomocą prowadzącej Doroty do naszych potrzeb i kolorytów. Dorota opowiadała dokładnie o rodzajach kosmetyków, metodach ich nakładania i usuwania, sposobach na maskowanie niedostatków i podkreślanie zalet urody. Była anielsko cierpliwa, kiedy wszystkie na raz zadawałyśmy jej masę pytań, robiłyśmy któryś raz tak samo złą kreskę na powiece lub upierałyśmy się, żeby to ona ją nam namalowała;). Nic z tych rzeczy, wszystko robiłyśmy same! Drobne wskazówki pomogły nam tylko precyzyjniej rysować na twarzy dokładnie to, co chciałyśmy zobaczyć. Dla mnie równie ważna jak kwestie techniczne była właśnie ta świadomość - co chcę osiągnąć i wiedza, jak powinnam modelować i kolorować twarz.

Po kursie umiem naprawdę lepiej rysować kreski (jak się okazuje, zagęszczają rzęsy, nie obciążając oka;)), modelować i korygować kształt twarzy, dobierać kolor cieni i mascary do mojej tęczówki, nakładać cienie na dwa nowe, piękne sposoby, efektywniej i szybciej robić demakijaż, nawilżać skórę, a także... nie przejmować się kolorem pomadki, bo jak się okazuje, jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że niemal każdy wygląda na moich ustach po prostu dobrze - taka jestem uniwersalna;). Dowiedziałam się i przećwiczyłam naprawdę dużo, a to wszystko w doskonałej atmosferze. Już myślę o następnych takich kursach - znacie może jakieś godne polecenia szkoły?

Debiutanckie zużycia






Pierwszy raz pokazuję kosmetyki, które udało mi się w ostatnich dniach skończyć - udało to odpowiednie słowo, bo potrzeba sprawdzania na raz wielu produktów powoduje, że czasem trwa to bardzo, bardzo długo:). Dzisiaj pokazuję jednak całkiem sporo - bo i od dawna nie wyrzucałam nic, w czym zobaczyłam dno.

Będzie jednak krótko.

*Lakier do włosów Hot Shot z linii Styling Tools Artego - doskonała rzecz. Pachnie słodko i świeżo (zupełnie nie jak lakier!), utrwala naturalnie, nie skleja włosów, atomizer daje lekką jak mgiełka bryzę. Myślę, że sprawdziłby się lepiej na delikatnych, miękkich włosach (moje są sztywne, kręcone i bardzo niepokorone), ale i tak nieźle dawał sobie ze mną radę. Istotna cecha na plus lub minus - duża pojemność w dużej butelce: 500 ml. Co kto lubi, ja bardzo.

*Żel pod prysznic Subrina Sweet Sleep o zapachu mleka z miodem - żel jak żel, ale zapachu miodu i mleka nie wyczułam w nim wcale. Pachnie ładnie, ale nie ma właściwości usypiających;). Konsystencja śliska, dość gęsta, niestety, prawie się nie pieni, czego mi brakowało. Co ciekawe, produkt słoweński - rzadko takie mam:).

*Serum modelujące do biustu Total Push-up Effect Eveline - a właściwie próbka, jaką dostałam od hostessy w jednym w multipleksów. Używałam codziennie i oczywiście NIC. Nie sądzę, żeby była to kwestia mniejszej pojemności i związanym z nim krótkim okresem stosowania. Cudów nie ma!

*Szampon dla brunetek z serii Okara Rene Furterer - pisałam już o nim TUTAJ. Nic dodać, nić ująć, niezła rzecz.

*Krem nawilżająco-matujący Anti!Acne Under Twenty - trafił do mnie przypadkiem, a ponieważ od ponad 8 lat nie jestem "under twenty", szybko przestałam się wygłupiać i zaczęłam... stosować go do stóp. W tym celu polecam także dziewczynom zdecydowanie po dwudziestce, działa:).

*Antyperspirant Energy Fresh Nivea - jak każdy dobry preparat ochronny: skuteczny i dyskretny. Lubię go, bo nie zawiera alkoholu i jest przezroczysty, więc nie brudzi ubrań.




 I jeszcze coś z makijażu:

*Mascara Super Shock Avon - jedna z moich ulubionych. Pięknie wydłuża, pogrubia i rozdziela rzęsy, niestety... krótko. Bardzo szybko gęstnieje i twardnieje, co skutkuje niemożliwymi do rozczesania grudkami na rzęsach, a sam kosmetyk w buteleczce staje się tak gęsty, że nawet domowe sposoby, takie jak wlewanie kropli toniku do środka lub regularne czyszczenie szczoteczki, zupełnie nie pomagają. Po otwarciu mamy najwyżej miesiąc na komfortowe używanie, potem czas na następne opakowanie. Dlatego na zdjęciu dwa - nie lubię się męczyć. Zwłaszcza, że cena - około 20 zł -  pozwala na częste zakupy.

*Zmywacz do paznokci Inglot - nie zawiera acetonu i dostaje się go przy zakupach za jakieś 2 zł. 25 ml to niewiele, ale na wyjazdy w sam raz. Szybko się kończy, ale buteleczka ma szczelne zamknięcie, więc zachowam ją do przelewania następnych zmywaczy na wypadek podróży.

*Puder Hydro Minerali Dual Effetto Powdre Makeup SPF 8 Borghese - używałam go bardzo długo i świetnie się sprawdził. Wygodny kompakt - działa w zależności od potrzeb jako puder lub podkład. Do używania na sucho i na mokro (daje wtedy mocniejszy efekt). Dobrze matuje, dlatego sprawdza się przy poprawkach w ciągu dnia.  Do kupienia w Douglasach - polecam!

*Korektor Mister Light Givenchy - korektor i rozświetlacz w jednym, w zależności od potrzeby. Likwiduje skutecznie zaczerwienienia, naczynka, zasinienia i inne niedoskonałości, także cienie pod oczami. Ma łagodzącą, kremową konsystencję. Niestety, jest dość drogi - kosztuje ok. 115 zł, a za niewiele więcej można mieć już rewelacyjny Touche Eclat YSL. Wada - nie jest zbyt wydajny.  

*Podkład kryjący Full-Coverage Foundation Mary Kay - zapewniał doskonałe krycie mojej bolączki - popękanych naczynek i był bardzo wydajny, niestety, jest dość ciężki i po jakimś czasie skóra zaczynała trochę się świecić. Ponieważ drobne poprawki pudrem likwidowały ten kłopot, z przyjemnością wypróbuję kolejny podkład Mary Kay. Nie znam zresztą osoby, która by na nie narzekała, coś w tym musi być:).

*Naturalny olejek eukaliptusowy Etja - co prawda to nie kosmetyk do makijażu, ale rozmiarami doskonale wpisał się w zdjęcie:). Jest produktem destylacji liści i gałązek drzewa. Zawiera 70-80% eukaliptolu. Bardzo silnie pachnie i używałam go zamiast płynu do kąpieli. Wystarczyło kilka kropli i cała łazienka wypełniała się orzeźwiającym, świeżym zapachem śródziemnomorskiego lasu. Świetna sprawa, ale uwaga! - ma tak bogatą konsystencję, że po kąpieli konieczne jest szorowanie wanny: na jej ściankach zbierał się tłusty osad niemożliwy do spłukania samą wodą. Zatem - coś dla cierpliwych.

Tyle! Jestem z siebie dumna:). 

Żele peelingujące Body Therapy Marion


Nowy nabytek do testowania! Niedawno trafiły w moje ręce 4 śliczne i apetycznie pachnące żele peelingujące pod prysznic z linii Body Therapy marki Marion. Nowość na rynku, niewielka, kolorowa i śmiesznie tania (kosztują ok. 4,20 zł). Mi przypominają owocowe smoothies, jakie lubię popijać w kawiarniach w upały. Ciekawe, czy równie orzeźwiające będą pod prysznicem.

Zapachy są równie kuszące, jak moje ulubione smaki napojów. Do wyboru są mleczko kokosowe, kawa palona, truskawka z wanilią i pomarańcza z białą czekoladą (ok, tego ostatniego pewnie bym nie zamówiła;)). Do tego musujące drobinki, przyjemnie masujące skórę - zapowiada się na połączenie przyjemnego z pożytecznym!

Producent obiecuje wydajną konsystencję, a ja widzę wygodną, nie za dużą pojemność (100 ml), idealną na wyjazdy i dla kogoś, kto tak jak ja nudzi się kosmetykami bardzo szybko. Marion zaleca stosować je dwa-trzy razy w tygodniu, ale po pierwszych próbach wydaje mi się, że peelingi z nich zawarte są tak drobne i nieszkodliwe, że nic się nie stanie, jeśli będę cieszyć się nimi na co dzień.

Na koniec jeszcze dwa słowa o zapachach - są bardzo wyraziste, ale truskawkowy trochę Marion moim zdaniem nie wyszedł: jest sztuczny jak guma do żucia. Natomiast kawowy i pomarańczowy - pycha:).