Obserwują

31.5.11

Kremy tonujące Pharmaceris


Dzisiaj szybki post - nadmiar zajęć po pracy powoduje, że nieustannie wracam do domu po nocy i marzę tylko o tym, żeby położyć się do łóżka i zasnąć, najlepiej bez czytania (!). Dlatego pokażę Wam dzisiaj na szybko moją ostatnią nowość, z której otrzymania bardzo się ucieszyłam, bo chcę tego lata porządnie przetestować ile się da z całej kategorii produktów - tym razem do kolejki trafiły nowe kremy tonujące Pharmaceris F.

Krem występuje w dwóch odcieniach - trochę mało, prawda? Można wybrać Natural 01 i Tanned 02 dla jasnej i opalonej skóry (mam oba). Sądzę, że kolorów powinno być znacznie więcej, przecież każda z nas opala się inaczej.

Kremy mają bardzo lekką strukturę i wygląda na to, że będą dzielnie trwać na posterunku nawet w najcieplejsze dni. Zadaniem kremów jest, poza nadaniem cerze ładnego kolorytu, zastąpienie podkładu, czyli wyrównanie jej niedoskonałości, a także nawilżenie, odżywienie i ochrona przed promieniami słonecznymi - dlatego wyposażono je w SPF 20.

W składzie znajdziecie również lilią wodną, wyciąg z bambusa i lotosa. Brzmi dobrze, aż zaczęłam się zastanawiać, czy eksponowanie akurat tych składników akurat przy promocji kremów tonujących nie jest oczywistych zabiegiem marketingowym - wszak wszystkie te trzy rośliny kojarzą się z chłodnym, cienistym i wodnym wytchnieniem w upalny słoneczny dzień...

Kremy są do kupienia wyłącznie w aptekach. Kosztują 21,99 zł (30 ml).

Skład:


Zabieram się za testowanie!

I na koniec przypominajka dla zwyciężczyń mojego rozdania:  Megan i raspeberryJ, odezwijcie się, bo jak nie, to robię dogrywkę w weekend i po Waszej nagrodzie;)!

UPDATE
Zgodnie z Waszymi życzeniami wrzucam zdjęcia obu kremów na skórze. Różnica między Natural 01 i Tanned 02 widoczna:).

29.5.11

Sensique: Exotic Flowers i Volume & Shine


Dzisiaj długa i zdjęciowa notka o nowych kosmetykach Sensique, które pojawiły się w sklepach wiosną. Bardzo nierównych kosmetykach... O ile linia Exotic Flower trzyma poziom, o tyle szminki Volume & Shine to chyba jakieś nieporozumienie.


Zacznę od nowości najlepszych, czyli lakierów do paznokci. Są one częścią linii Exotic Flowers, letniej (chyba?) limitowanej serii do makijażu. Jetem z nich więcej niż bardzo zadowolona! Paleta pięciu ładnych, soczystych barw, którą nie wiadomo dlaczego uzupełnia nieciekawa perłowa biel, to kosmetyczny przegląd letnich trendów kolorystycznych. Malutkie buteleczki (7 ml) zawierają bardzo trwałe - 4 dni bez skazy! - lakiery, dające piękne krycie już przy pierwszej warstwie, a przy drugiej świetny efekt ceramicznej emalii. Niestety, są dość gęste na starcie, więc zapewne za kilka tygodni nie bardzo będą nadawały się do użytku, ale poza tym - nie mam uwag. W takiej cenie to świetna rzecz! Moim faworytem jest pomarańczowy nr 244.

Cienie do powiek, oznaczone numerami od 221 do 225, mają kolory inne niż lakiery, ale wszystkie bardzo, bardzo ładne. Taki owocowy, egzotyczny koktajl:). Na skórze dają świetlisty, satynowy efekt. Dobrze się z nią łączą, wygodnie rozprowadzają i zupełnie nie osypują. Niestety, jaśniejsze odcienie dość szybko znikają, za bardzo wtapiając się w skórę. To bardzo dobry materiał do letnich eksperymentów makijażowych - można wyczarować na oczach prawdziwą tęczę. Lubię!

Kolory z bliska przedstawiają się tak:


Niestety, nie wszystko wyszło Sensique w tym sezonie tak dobrze. Szminki Volume & Shine uważam za zupełną pomyłkę.


Nie używałam ich nigdy wcześniej, więc nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale na dobry trop naprowadziło mnie już fatalne opakowanie. Plastikowa tulejka ma kształt, który najdelikatniej można określić jako passe, wykonana jest z fatalnego materiału, który skrzypi przy otwieraniu, jakby zaraz miał popękać, nie domyka się, w nieładnym kolorze, z fatalną nalepką na zewnątrz, której resztek zupełnie nie da się zmyć... Jedna z moich szminek, na zdjęciu druga od prawej, jest właściwie niezdatna do użytku - nie da się odkręcić sztyftu i zatrzymać go w wybranej pozycji bo... zapada się do środka.


No i w środku jest niewiele lepiej. W tym roku wprowadzono cztery nowe kolory (od 310 do 313), ale ja akurat mam 5 odcieni ze starych kolekcji. Wszystkie cechuje to samo: są niejednolite już w opakowaniu, na sztyftach widoczne są jakieś dziwne smugi i mieszaniny barw. Nie podobają mi się też brokatowe, wysuszające usta drobinki, które bardzo rażą także już po aplikacji. Perłowe, tandetne, nieciekawe. Jedyna szminka, która mi się w kolekcji podoba, to klasyczna, karminowa czerwień. Mimo to - naprawdę słabo.

28.5.11

L'Occitane Angelika


Kolejny zestaw nowości kosmetycznych, który już dość długo czekał na przedstawienie. Jedna z moich ulubionych marek pielęgnacyjnych, która niedawno zaskoczyła mnie uroczą linią makijażową, tym razem przedstawia kosmetyki do pielęgnacji skóry twarzy, skomponowane na bazie angeliki, czyli naszego swojskiego arcydzięgla.

W moje ręce trafiły trzy produkty tej serii (całość składa się z pięciu). Mam i zaczęłam powoli sprawdzać jak działają krem nawilżający, tonik do twarzy i roll-on pod oczy (w linii są jeszcze żel oczyszczający i emulsja nawilżająca). Zadaniem serii jest przede wszystkim głębokie nawilżenie i rewitalizacja wymagającej i delikatnej skóry twarzy.


Najpierw jednak nie działanie, a to, co na zewnątrz, czyli opakowania. Prawda, że ładne? Słoiczek z kremem i roletka wykonane są z piaskowanego, świeżo-zielonkawego szkła, natomiast butelka jest (niestety!) plastikowa. Kartonowe pudełka zewnętrzne zgodnie z ideologią marki wyprodukowano z ekologicznego papieru i ozdobiono ładnymi grafikami roślinnymi. To lubię:). A co w środku?

Wszystkie kosmetyki są bardzo lekkie i niemal bezwonne, o wodnych konsystencjach. Producent obiecuje, że głęboko nawilżają przez sprawne transportowanie wody wgłąb naskórka, ale ja nie mogę tego jeszcze ocenić, bo używam ich zbyt krótko i póki co sporadycznie. Mimo to już czuję, że prawdą jest, iż arcydzięgiel działa podobnie jak żeń-szeń - a więc nawilża, tonizuje i stymuluje.

Krem głęboko nawilżający zawiera olejki i wodę z korzenia angeliki oraz inne olejki roślinne. Chronić ma przed wolnymi rodnikami. Jego działanie czuje się natychmiast! Skóra wydaje się bardziej odżywiona i zrelaksowana. Krem akurat ma delikatny, ziołowy zapach, inaczej niż roll-on, który nie pachnie prawie wcale.

Roll-on z kolei szczególnie dobrze radzi sobie z opuchlizną, ale nie wiem, czy to zasługa wody z korzenia angeliki, czy może po prostu metalowej kuleczki, która "podaje" kosmetyk. W każdym razie sama aplikacja i działanie kosmetyku są niezwykle przyjemne, jakby musnąć skórę kostką lodu, tyle, że nie aż tak zimną:).

Tonik nie zawiera alkoholu, dobra nowina dla wrażliwych:).

Linia będzie w sklepach od 30 maja, czyli tuż-tuż. 

I na koniec ogłoszenie o rozdaniu: trzy nagrody zostały już wysłane, bonus dla Panny Joanny wyślę w poniedziałek, a dwie dziewczyny, Megan i raspeberryJ, bardzo proszę, odezwijcie się! Chcę Wam wreszcie wysłać paczki:). 

24.5.11

KOBO Professional Delicious


Te kosmetyki czekały w pudle na opisanie... miesiąc. Nie mogłam się do nich przekonać. Niby moja zaprzyjaźniona wizażystka bardzo chwali Kobo, pod niebiosa zwłaszcza wynosząc ich podkłady i korektory, niby spotkanie, w jakim wzięłam udział, sporo mi na temat powstawania kolejnych produktów i linii marki  wyjaśniło, a jednak jakoś nie zebrałam się wcześniej i cała limitowana letnia kolekcja Delicious przeleżała nietknięta aż do wczoraj.

I chyba źle! W skład linii, ktorą można kupić w Drogeriach Natura, wchodzi 5 zestawów cieni do powiek, biała kredka i tusz do rzęs. Wszystkie, jak zawsze u Kobo, mają ładne, minimalistyczne opakowania z lśniącego, czarnego plastiku (tak, kredka jest drewniana;)). Za to w środku roi się od kolorów!

Najważniejszym punktem programu są oczywiście cienie. Inaczej niż w innych kolekcjach, te kupuje się kompletach i nie można przy zakupie wymienić niczego w wybranym zestawie kolorystycznym. Jest ich pięć, ponumerowanych od 401 do 405:  jasno różowo-brązowy Natural Harmony, różowo-miętowy Feel Alive, brązowo-pomarańczowy Exotic Journey, szaro-niebieski Birth od Nature i żóltawo-pistacjowy Refreshing Breeze. Wszystkie zamknięte są w pudełeczkach z minilusterkami.


Wszystkie zestawy skomponowane są tak, by można było zrobić nimi zarówno niemal niewidoczny, dzienny makijaż, jak i bardzo kolorowy na wieczór. Kolory można - już po zakupie - dowolnie przekładać, bo opakowania mają w środku magnes, a same wkłady są wymienne. Mi najbardziej przypadł do gustu "egzotyczny" nr 403 z interesującym odcieniem rudawego pomarańczu.

Całkiem nieźle wypadają też w kontakcie ze skórą. Mocno się pylą, to na minus, na minus też - ale co kto lubi - jest mocne napigmentowanie. Trzeba uważać, żeby nie przesadzić! Zwłaszcza dotyczy do ciemniejszych kolorów, najmniej jasnego różu i żółci. Są bardzo trwałe. Mój osobisty, dodatkowy plus? Okienko, przez które widać kolory - wcześniej nikt w Kobo o tym nie pomyślał:).

Cienie kosztują 26,99 zł, ale Kobowy Facebook donosi, że od czwartku ich cena spadnie o 4 zł.


Nowością jest też biała kredka o ciekawym, trójkątnym przekroju. Jest miękka i delikatna - w sam raz do linii wodnej. Nie spływa zbyt szybko i zupełnie nie drażni oczu, nawet moich, choć noszę soczewki. Zawiera witaminę E i olej z ogórecznika. Kosztuje 12,99 zł.


Velvet Brown Mascara to także nowość, bo... jest brązowa. Dobrze nadaje się do lekkiego makijażu na letni dzień, nie sprawdzi się natomiast u dziewczyn o mocnych, ciemnych rzęsach. U mnie niemal jej nie widać. Raczej więc przyda się do dziennego, delikatnego makijażu. Bardzo podoba mi się pękata, gęsta i dość duża szczoteczka, ostro zakończona; ładnie maluje nawet najkrótsze włoski. Jedwabne włoski zwarte w tuszu nieźle zagęszczają rzęsy. Kosmetyk zawiera witaminy C, E i F. Mi podoba się spore opakowanie - więcej niż poręczne.
Cena: 22,99 zł

23.5.11

Wyniki rozdania! +BONUS:)

Uff! Już dostałam od Was maile z pytaniami, CO TAK DŁUGO??? :) Przepraszam za tę kilkudniową zwłokę, mam ostatnio bardzo dużo pracy i jeszcze więcej zajęć po niej. W końcu jednak się udało, miałam wolne popołudnie i spędziłam 4 godziny - tak, CZTERY! - licząc, podsumowując i ciesząc się coraz bardziej:). 

Bardzo, bardzo Wam dziękuję, że ze mną jesteście:)! Nawet przez myśl mi nie przeszło, że będzie nas ponad 340 sztuk;). To dla mnie ogromna radość i spory sukces - liczę na to, że będziecie często tu wpadać i nawzajem dowiemy się od siebie mnóstwa ciekawych rzeczy o przedmiocie naszej wspólnej pasji. Jeśli coś Wam się nie podoba u mnie lub czegoś Waszym zdaniem brakuje na blogu - piszcie! Będę odpowiadać i bardzo się starać, żeby nie być dla Was spamem w RSS-ie, a blogerką, którą fajnie się czyta:).

Tymczasem do rzeczy:). Z losowania wyszło, co następuje:






 Zestaw nr 1 otrzyma...

        Megan:)!






Zestaw nr 2 wysyłam do...

huriji!








Zestaw nr 3 powędruje do...

SheWoman!







Zestaw nr 4 wylosowała...

raspeberryJ!






A zestaw nr 5 przypadł...
Pinie!




















Hmmm, i tyle?

A wcale nie:)! Ponieważ tak bardzo się cieszę, że to rozdanie przyniosło mi tyle frajdy i tak szerokie grono czytelniczek, postanowiłam przyznać bonus:). Wylosowałam dodatkowy, szósty zestaw, który będzie niespodzianką. Wylosowała go...


Wszystkie dziewczyny proszę o podanie adresów do wysyłki na mojego maila urodowy.blogspot@gmail.com. Wyślę jak najszybciej:). 

Następne rozdanie pewnie z okazji 500 obserwatorów;). Albo... i szybciej, bo to taka fajna zabawa:). Okazję znajdę:)!

20.5.11

Moje Top 10 - TAG


Bardzo mi miło się pochwalić - zostałam wyróżniona Top 10 Award:). Dziękuję Burn, Pierniczkowej i Cammie. To więcej niż miło z Waszej strony - w sam raz na mój dzisiaj nie najlepszy nastrój.

Zasady zabawy są takie:

1. Podziękuj za przyznanie wyróżnienia.
2. Zamieść u siebie link do bloga osoby, która Cię wyróżniła.
3. Wklej u siebie logo wyróżnienia.
4. Przekaż nagrodę 10 blogerkom.
5. Zamieść linki do tych blogów.
6. Powiadom o tym nominowane osoby.
7. Stwórz listę 10 ulubionych kosmetyków.

Zatem nagroda ode mnie powędruje do autorek blogów:

1. Tysiąc jeden pomysłów i pasji
2. Tashas Style Blog 
3. Siulka
4. Kosmetykowato
5. Na obcasach
6. Moja kosmetykomania
7. Mineralne kosmetyki
8. Kocham kosmetyki
9. Lusterko-em
10. April's station

Powiadomienia zaraz polecą do swoich adresatek:).

Moje TOP 10 to, na chwilę obecną - bo to zmienia się z tygodnia na tydzień - w kolejności przypadkowej i w miarę możliwości z różnych kategorii:

1. Cienie Estee Lauder Signature Silky Eyeshadow, o których pisałam TU- to akurat pozostaje niezmienne, choć mam ochotę na jakiś nieco bardziej szalony zestaw kolorów.

2. Róż do policzków w kremie Rouge Mousse Bell  nr 03 - fantastyczny, lekki, trwały, wydajny, w ciepłym kolorze koralowym. A do tego supertani.

3. Apteczne Serum Ophycee Galenic - kosmetyk, który działa cuda: napina, ściąga pory, rozświetla i doskonale transportuje inne kremy wgłąb skóry. Mistrzostwo + dbałość o szczegóły, bo oprócz pompki ma zatyczkę chroniącą ją przed zanieczyszczeniami. Więcej o nim TUTAJ;

4. Nawilżające, stopniowo brązujące mleczko do ciała Garnier Skóra Muśnięta Słońcem - czekało od dawna na samym dnie jednego z Zabałaganionych Pudeł, a teraz cudnie opala moje blade ciało. Kilka tygodni stosowania (butelka już się kończy!), a ja mam skórę jak po wakacjach nad morzem - złocistą, bez pomarańczowej nuty, nawilżoną i pięknie pachnącą. Lepsze to niż wiele samoopalaczy!

5. Matt Powder Kobo Professional  nr 304 Suntanned - puder w kamieniu, który od jakiegoś czasu z racji swojego ciemnego odcienia służy mi jako puder brązujący. Świetnie modeluje się nim twarz - jest dyskretny i łatwo się rozprowadza, nieco pyli, ale wygodnie nabrać go na pędzel, jest trwały i wygląda bardzo naturalnie. Plus za eleganckie "makowe" opakowanie.

6. Lakiery do paznokci Orly - tak! Jakiś czas temu na nie narzekałam, ale po wypróbowaniu różnych kolorów, nakładanych na bazę i pod top coat, mogę przyznać się do porażki - to najtrwalsze lakiery, z jakimi miałam do czynienia. Nawet, kiedy maluję paznokcie sama! Do tego piękne kolory na czasie, wygodna rączka i pędzelek, no i duże pojemności. Teraz jestem na tak:).

7. Rozświetlacz Eyelure pod oczy - pisałam o nim TUTAJ. Rewelacyjny, naturalny efekt, doskonałe krycie i kolor. Niestety, chyba przygoda z nim mi się kończy: kredka jest tak szeroka, że nie znalazłam żadnej temperówki, do której by się zmieściła:(. Szersza niż najszersza! To duży minus, ale nie tracę nadziei;).

8. Perfumy Miss Dior Cherie - prezent, który zbyt szybko się kończy (30 ml). Nie ma co się rozpisywać, zapach każda z nas wybiera sama. Ja w ogóle lubię zapachy Diora - mój ukochany J'Adore, wszystkie Poison... Ten ma jeszcze przepiękną butelkę. W tym miejscu powinnam wpisać jeszcze Obsession CK, zapach mojego życia, ale przecież postanowiłam, że to będzie top 10 najnowszych odkryć;).

9. 30-sekundowe serum wypełniające i zamykające zmarszczki Olay - już wyciskam z niego ostatnie kropelki. Niezawodny sposób na doskonałe i trwałe maskowanie moich mimicznych poprzecznych zmarszczek na czole. Muszę mieć następną tubkę! Więcej o serum TUTAJ.

10. Krem matujący Mary Kay - naprawdę matuje! Na długo! Pod makijażem i na nim! Nie niszcząc go! I nic więcej dodawać nie trzeba:). Pisałam już o nim i zdania nie zmieniam:).

Znalazłyście wśród moich nowych hitów jakieś swoje typy:)?

18.5.11

Klorane Mangolia


Dzisiaj wieści prosto ze spotkania poświęconego nowej linii kosmetyków Klorane (TU przeczytacie o linii Papyrus), jednej w moich ulubionych aptecznych marek do pielęgnacji włosów. W pięknej scenerii warszawskich Łazienek, przy pysznym poczęstunku w restauracji Belvedere, miałam okazję posłuchać o linii do włosów pozbawionych blasku i matowych, skomponowanej na bazie wosku z magnolii.


Na obrazku powyżej właśnie ona, w jak zawsze uroczym rysunkowym (jak z zielnika!) ujęciu marki. Liście magnolii charakteryzują się niezwykłym połyskiem - lśnią tak za sprawą wosków o niezwykłych właściwościach ochronnych, jakie wytwarza krzew. Naukowcy z Klorane wpadli trzy lata temu na pomysł, by użyć ekstraktu z tych wosków i sprawdzić, jak zachowają się na włosach. Efektem ich pracy jest linia kosmetyków, która nie tylko nabłyszcza pozbawione połysku włosy, ale i nawilża je i chroni przed czynnikami zewnętrznymi.


Produktem flagowym linii, zapakowanym w eleganckie pudełko, jest spray nabłyszczający. Badania wykazały, że już po pierwszym jego użyciu włosy lśnią o 10% bardziej (pomiary odbijania światła), a po dwóch tygodniach używania wszystkich kosmetyków - aż o 80%. Producent obiecuje też, że po spryskaniu wilgotnych lub suchych włosów staną się one lekkie, elastyczne i lśniące. Spray ma kwasowe pH, które zamyka łuski włosa, nasilając ich lśnienie. Kosmetyk nie zawiera silikonów i nie tworzy efektu mokrych włosów, jest też odpowiedni dla wszystkich rodzajów włosów, także przetłuszczających się. Zawiera alkohol roślinny.

Podstawą nabłyszczającej pielęgnacji z magnolią jest szampon, jak wszystkie kosmetyki linii pozbawiony parabenów. Uzupełnia ją regenerująca maska do włosów, zapakowana w duży, wygodny słoik. Wszystkie produkty bardzo ładnie pachną.


A teraz mój ulubiony element, czyli dbałość o szczegół:). Razem z kosmetykami dostałam w prezencie świecę o zapachu magnolii, która właśnie płonie obok mnie i zamienia moje mieszkanie w wiosenny ogród. Oby kosmetyki sprawdzały się równie dobrze!

Kosmetyki są do kupienia w aptekach od maja.

16.5.11

Kosmetyki w góry


Powiem od razu - kocham góry! Tylko tam jestem naprawdę radosna, pełna energii, na miejscu i u siebie - niezależnie od pory roku, okoliczności, towarzystwa i pogody, niezależnie od tego, czy to Tatry zimą, Bieszczady latem czy Beskidy wiosną, czy to góry polskie czy obce. Nie podzielam też opinii, że w góry jeździ się zimą tylko na narty, skoro można tam robić tyle ciekawszych rzeczy bez desek:). Niestraszne mi błoto, przymrozki, opady i zimno, latem niestraszne mi nawet tłumy na szlakach - po prostu wstaję wcześniej, żeby je wyprzedzić. Inaczej - miesiąc bez gór uważam za zmarnowany! Ponieważ niemal zawsze śpię w schroniskach, mój bagaż muszę taszczyć dość długo sama na plecach. Oczywiste więc, że bardzo go zatem minimalizuję. I jeszcze - ponieważ śpię w schroniskach, a ostatnio nawet w chatkach bez wody, ogrzewania i światła, oczywiste jest, że nie ma sensu zabierać zbyt dużo produktów "higienicznych" - i tak nie będzie ani miejsca, ani okazji, ani nawet potrzeby ich użyć. Przyznam się - nauczyłam się UWIELBIAĆ taki stan czasowego zaniedbania. No i przecież sam sprzęt i odzież turystyczna ważą - dlatego kosmetyków w moim plecaku jest czasem mniej niż minimum.

W ten weekend pojechałam z przyjaciółką i kolegą dość luksusowo i leniwie do schroniska w Chochołowskiej, gdzie choć to już nie zima i nie ma ogrzewania, tym razem przez całą dobę (!) była ciepła woda. Nie nałaziliśmy się też za bardzo, stawiając na powolne dreptanie i dłuuugie plażowanie w słońcu na graniach. Moje potrzeby kosmetyczne spadły więc do dolnych rejestrów minimum:). Na górnym zdjęciu widać więc wszystko, co ze sobą zabrałam, na dolnym - resztkę zapasów próbek, które zapewniają mi zawsze wystarczający komfort higieniczny.

Kąpię się w towarzystwie szamponu i odżywki do włosów, które w górach okazują się bardzo wielofunkcyjne. Szampon to też świetny żel pod prysznic, a odżywka (wiem, to już próżność) utrzymuje moje długie włosy w dobrej formie. Bywa też świetnym środkiem nawilżającym do depilacji - co jak co, ale nogi muszę mieć zawsze gładkie. Twarz myję z kurzu i potu jakimś małym żelem - tym razem była to miniaturka żelu złuszczającego Pharmaceris, którą dostałam kiedyś w jakimś zestawie. Taki "demakijaż" poprawiam tonikiem, który dobrze ściąga pory; jak zawsze przelałam niewielką ilość do samolotowej buteleczki Sephory. Koniecznością jest oczywiście jakiś deo roll-on - w góry jadę przecież po to, żeby porządnie się zmęczyć i spocić. To pierwsza rzecz, jaką wrzucam do kosmetyczki. Fenjal, którego używałam po raz pierwszy, sprawdził się doskonale. W zapasie miałam też mój ulubiony szpanerski krem na słońce The North Face, który trafił do mnie kiedyś razem ze szminką nawilżającą, niestety gdzieś zagubioną:(.


Reszta to próbki. Czyli - szampony, balsamy i kremy w saszetkach, które zbieram pieczołowicie właśnie na takie wyjazdy i których zabieram zawsze celowo za dużo, na zapas, ponieważ zdarza się, że zamieniają się funkcjami: kremy stosowane pojedynczo jako balsam nie wystarczają do nawilżenia całego ciała. Nie zwracam też uwagi na to, czy próbki są dostosowane do potrzeb i wieku mojej skóry. Wychodzę z założenia, że kilka dni kremu 30+ lub przeciwtrądzikowego przecież mnie nie zabije;). Tym razem wzięłam nawet dwie saszetki z podkładami - na wszelki wypadek, gdybym chciała lepiej wyglądać, na drogę powrotną! - i, jak to bywa, wróciły razem ze mną. 

Dodajcie sobie do tego pastę i szczoteczkę do zębów, a czasem nawet grzebień lub mascarę (na wszelki wypadek, na drogę powrotną...) i oto macie całość mojej kosmetyczki. Razem z szybkoschnącym ręcznikiem tym razem zmieściłam się w woreczku wielkości mojej zwiniętej letniej kurtki przeciwdeszczowej:).

A Wy, też jeździcie w góry:)? Co macie wtedy w kosmetyczce?

Zużycia #3, czyli zwalniam tempo


Ten tytuł to trochę przekłamanie - nadal stosuję mnóstwo kosmetyków, nie mogąc doczekać się sprawdzania kolejnych (a w niektórych przypadkach, niestety - efektów), ale sporo wyjeżdżam i minimalizując bagaż, gdzie się da zostawiam zużyte butelki i słoiczki. W tym miejscu powinnam też przeprosić Was, że ostatnio tak rzadko zaglądam na Wasze blogi - nie mam sieci lub czasu na sieć tak często, jak bym chciała. Jutro wyjeżdżam po raz ostatni i obiecuję, że przez kilka tygodni będę bardziej aktywna.

No to do dzieła!

Tym razem kilka rozczarowań. Przede wszystkim szampon do włosów kręconych Strictly Curls Marc Anthony. Liczyłam na naprawdę dobry kosmetyk i widoczne efekty, np. w postaci pięknie utrwalonych, sprężystych loków. Efektów albo nie było, albo były - fatalne. Szampon miał nawilżać i regenerować suche kręcone włosy, tymczasem wręcz przeciwnie, wysuszał je jeszcze bardziej, co powodowało, że nadzwyczaj często miałam na głowie zamiast loków, co ty dużo mówić, siano! Szampon zawiera witaminę E, która dotychczas wspaniale odżywiała moje włosy, a tym razem, nie wiem, za mało jej tam;)? Najgorsze przyszło jednak pod koniec butelki - uwaga, uwaga: łupież! Szybko się go pozbyłam, ale jednak, po raz pierwszy w życiu BYŁ. Fatalnie! Ładna i duża (380 ml) słoneczna butelka to małe pocieszenie, prawda?

Sytuację uratowałam odżywką i balsamem do włosów Klorane z linii Papyrus. Pisałam już o nich TUTAJ. Nie ma co się rozpisywać kolejny raz: polecam z czystym sercem, skoro moja biedna głowa wróciła do równowagi, to musi być dobre:). Zwłaszcza mleczko okazało się rewelacyjne, doskonale i na długo nawilżając włosy i utrzymując ich skręt.

Bardzo też zadowolona jestem z toniku Pure Skin AA Prestige. Używałam go bardzo długo, bo notka o nim pojawiła się na moim blogu pod koniec marca, a już wtedy byłam w połowie butelki. Tonik nie zawiera alkoholu, ma za to w składzie kwas hialuronowy i witaminę C. Ładnie pachnie i dobrze radzi sobie z resztkami mleczka do demakijażu lub żelu oczyszczającego. No i ta śliczna, duża (400 ml) butelka:).

Bardzo dobrze korzystało mi się też z rozświetlającego korektora pod oczy Bourjois. Wyposażony jest w miękki pędzelek, który łatwo dociera do najtrudniej dostępnych miejsc pod oczami, nie drażniąc ich. Świetnie i trwale rozjaśnia cienie pod oczami - znikają! Kosmetyk nie spływa ani nie roluje się, jest też bardzo trwały. Dostępny jest w dwóch odcieniach, ja miałam jaśniejszy.

Dwa drobiazgi, które widać po prawej stronie zdjęcia, to śmieszne i tanie kosmetyki do codziennej pielęgnacji "doraźnej". Nawilżająca szminka do ust Alterra ma wazelinowe zapach i konsystencję. Dość twarda, nie rozmazuje się w pudełeczku ani na ustach. Nic rewelacyjnego, ale też nie ma większych wad. Można kupić, można bez żalu próbować innych pomadek. Ot, zużyć, zapomnieć.

Rozbawił mnie za to nagietkowy nieperfumowany krem Ziaja. Ma być półtłusty, jest tłusty jak nie wiem. Ma być do twarzy na dzień, ja nie wyobrażam sobie stosowania go pod makijaż. Przypomina bardzo gęste i bogate kremy na mróz, trudno go rozsmarować i bardzo długo się wchłania. U mnie wylądował na półce z kosmetykami do stóp i tam było jego odpowiednie miejsce. Rzeczywiście zmiękcza wymagającą skórę pięt;). Ziaja chyba sobie z nas zażartowała, ale za 4,40 zł takie żarty całkiem mnie bawią;). TUTAJ napisałam o kremie więcej.

Pozdrawiam, Dziewczyny, i lecę się pakować, bo jutro ruszam na weekend w moje ukochane Tatry:). Po powrocie może notka o tym, jakie kosmetyki (próbki!) zabieram ze sobą do schroniska:).

10.5.11

Błyszczyki Chanel, czyli pisane na lotnisku


6 godzin na lotnisku w środku nocy to stanowczo za dużo. Wynikiem mojej nierozsądnej oszczędności na biletach lotniczych, która zaowocowała wyborem lotu startującego przed świtem, jest kilkugodzinny nocny pobyt na cichym i pustym lotnisku, gdzie oprócz mnie koczuje (jeszcze 3 godziny, jak to przeżyć…) kilkanaście osób. Od dwóch godzin przemieszczam się wzdłuż i wszerz terminalu,  popijam najdroższe kawy, jakie piłam w  życiu, i bezskutecznie próbuję połączyć się z najdroższym internetem, o jakim słyszałam. Bezskutecznie, zatem notka powstaje w Wordzie na sucho, a jutro, jeśli Opatrzność pozwoli, przerzucę ten efekt swojej męki do sieci.


Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, a o czym mogłabym Wam napisać z pamięci i bez patrzenia do składu i innych ważnych informacji, są moje błyszczyki Chanel, z których jeden stanowi teraz w mojej torebce dowód na istnienie jakiegoś lepszego świata, w którym na pewno nie zrobiłabym sobie krzywdy i nie zaoszczędziła kilkuset (kilkuset? Jeszcze parę kaw i będzie kilkudziesięciu…) złotych na własnej wygodzie i dobrym samopoczuciu. Mam je trzy i służą mi wiernie już kilka miesięcy. Chanel luksus znaczy przecież, prawda.


Ten, na który teraz spoglądam, nosi numer 257. Ma blado- , a zarazem brudnoróżowy kolor i masę brokatowych drobinek, wyglądających w pudełku jak zmiażdżona bombka, ale na ustach dających ładny, niezbyt silnie skrzący efekt. Niestety, roztarte wokół ust bywają bardzo widoczne. 


Jeśli jednak obchodzę się z ustami ostrożnie i staram się nie rozmazać makijażu w czasie Wielkiego Jedzenia lub za pomocą szalika, błyszczyk spisuje się bardzo dobrze. Przede wszystkim na bardzo długo bardzo dobrze nawilża usta, co jest jego najważniejszą zaletą. Poza tym daje satynowy, ładny połysk (numery, których tu nie mam ze sobą, 407 i 427, pozwalają z kolei na wodne, bardzo lśniące, sorbetowe wykończenie, idealne na lato) i jest stosunkowo trwały (oczywiście, bez ucztowania!) Do tej pory nie miał smaku ani zapachu – a dziś właśnie zauważyłam, że niestety , coś złego zaczyna dziać się z tym drugim. Może zepsuł się w czasie hiszpańskich upałów? Zapach stał się bardzo ciężki i dość chemiczny, jakby „zwarzony”. Coś podobnego przeżyłam już kiedyś z błyszczykiem Gosha – jeśli to ta sama historia, jestem o jeden kosmetyk uboższa.  Swoją drogą, koniec mógł już nadejść – jak wspominałam, kosmetyk służy mi już jakiś czas.


Zanim jednak wyjechałam do Hiszpanii, błyszczyk sprawdzał się bardzo dobrze. Być może kupię więc kolejny – jeśli nie wydam wszystkich pieniędzy na najdroższą kawę z automatu  świata i jeśli nadal będę uważać, że ponad 100 zł to niezbyt wygórowana cena za przyzwoity, ale nie rewelacyjny błyszczyk. No i mama mówiła, nie oszczędzaj na biletach…

5.5.11

Kosmetyki w muzeum


Bardzo lubię odwiedzać muzea etnograficzne - lubię oglądać zbiory dotyczące lokalnych folkloru i ludowości, a zwłaszcza wystawiane tam często przedmioty codziennego użytku. Dzisiaj trafiłam więc m.in. do muzeum poświęconego regionalnym zwyczajom, świętom i życiu codziennemu Andaluzji. Niestety, ponad połowa ekspozycji pozostaje w konserwacji, więc ominęły mnie przepiękne widoki strojów ludowych:(. Na pocieszenie znalazłam jednak jedną gablotę (ale zawsze, toż to nie na temat folkloru jednak) poświęconą kosmetykom używanym dawniej w Hiszpanii. Przeurocze! Pomyślałam, że sfotografuję je i pokażę Wam tutaj - wybaczcie jakość zdjęć, w muzeum nie wolno używać lamp błyskowych. Mimo tej niedogodności i tak jest na co popatrzeć:)!