Obserwują

31.7.11

Nowości w moich zapasach

Niezależnie od tego, z jaką szybkością zużywam swoje zapasy, najczęściej zanim się obejrzę, dołączają do nich kolejne. Już prawie nie panuję nad tym, co gdzie mam (co widać w notce o tym, jak mieszkają moje kosmetyki), a wciąż w kolejce do przetestowania ustawiają się następne kremy, balsamy, szampony etc. Niedługo to ja będę poważnie zastanawiać się nad tym, gdzie je poustawiać:)!

Dzisiaj o kilkunastu nowych kosmetykach do pielęgnacji twarzy, ciała i włosów, jakie trafiły do moich pudeł w ostatnich tygodniach. Sporo tego, a pokazuję tylko te z nich, które nie układają się w całe serie pielęgnacyjne. Tych serii też powinnam pokazać kilka... Czas chyba podnieść alarm wśród koleżanek i wezwać je na jakiś giveaway przy winie;).


Zacznę od kremów na dzień. Odżywczy krem nawilżający Nivea Visage jest jeszcze w zafoliowanym pudełeczku i nie wiem nawet, jak pachnie. Przeznaczony jest do cery suchej i wrażliwej, dla kobiet do trzydziestki, czyli prawie idealnie dla mnie. Producent obiecuje, że krem ma bogatą, ale szybko wchłaniającą się konsystencję, długotrwale nawilża i pozostawia skórę gładką i miękką. Zawiera filtr SPF 8 - niewiele, nadaje się raczej na jesień, jeszcze z nim poczekam.

Kremy na dzień (50 ml) i ujędrniający krem pod oczy (15 ml) z linii Solutions Ages Accolade Avon mają SPF 15, więc dużo lepiej. Krem do twarzy ma białą, mleczną formułę i błyskawicznie się wchłania. Krem pod oczy pachnie leczniczo-chemicznie, niezbyt przyjemnie, plastikowo, ma beżowawo-morelowy kolor i dużo bardziej ścisłą konsystencję, dłużej się też wchłania. Ma odmładzać skórę wokół oczu, co niestety zacznie mi się już niebawem przydawać. Krem na dzień poprawia napięcie skóry i zmniejsza widoczne przebarwienia.

Przecizmarszczkowy krem pod oczy Elixine bardzo mi się podoba. Ma dziwny, mydlany zapach, ale leciutką konsystencję, która nie wchłania się zbyt szybko. Wyraźnie i natychmiast zmniejsza zmarszczki, jakie pojawiają się u mnie po długim, męczącym dniu lub wielu stresach. I dopiero niedawno dowiedziałam się, że Elixine to nasz poczciwy Iwostin!


Kremy na noc są w dwóch trzecich jeszcze nieodpakowane. O Kremie przywracającym gładkość skóry z linii Kolagen Źródło Młodości AA wiem tylko tyle, że polecany jest od 30 roku życia (może poczekam...;)), wzmacnia zaczynające ulegać uszkodzeniom włókna kolagenowe skóry, ujędrnia i czyni skórę bardziej sprężystą. To może mi się przydać w bardziej stresujących momentach, kiedy dokładnie tak - utratą sprężystości - moja twarz reaguje na pogłębiający się dyskomfort psychiczny. 

Krem jedwabiście regenerujący (te nazwy...!) Lirene do cery normalnej i mieszanej nie ma już żadnych ograniczeń wiekowych, więc zapewne otworzę go niebawem. Producent obiecuje, że krem na bardzo lekką konsystencję i szybko się wchłania. To dobrze, bo nie lubię wcierać kosmetyków w poduszkę;). Sprawdziłyście to może?

Krem Mary Kay trafił do mnie przypadkiem, w jednej ze służbowych paczek - i już wiem, że na pewno nie będę używać go zgodnie z przeznaczeniem. To ma być krem do twarzy?! Ratunku, to czysta wazelina! Intensywnie pachnąca, tłusta i gęsta emulsja o różowo-przejrzystym kolorze pewnie NIGDY nie wchłonęłaby się w delikatną skórę twarzy. Moim zdaniem to krem li i jedynie do stóp, zapakowanych najlepiej na noc w grube skarpetki - na pewno poradzi sobie ze spierzchniętą skórą. No, ewentualnie to krem na siarczysty mróz - o ile komuś nie przeszkadza zapach, podobny do kosmetyków serii Pani Walewska, jakich używała dawniej moja babcia. Nie dla mnie! 


Do twarzy mam jeszcze cztery specyfiki oczyszczająco-tonizujące. Najdawniej trafił do mnie Delikatny żel do mycia twarzy dla cery wrażliwej i alergicznej z linii Aloes Bielendy. Nic specjalnego i nie zauważyłam, żeby znacząco pomógł mojej naczynkowej cerze. Jest bardzo rzadki, dość dobrze się pieni, nie podrażnia i skutecznie czyści skórę nawet z tłustych kosmetyków, ale nic poza tym nie mogę o nim powiedzieć. Kosmetyk poprawny i już - może zapach mógłby być przyjemniejszy. Podobają mi się natomiast zanurzone w płynie zielone kuleczki - tylko ze względu na ich walony estetyczne, ponieważ są niewyczuwalne w czasie stosowania kosmetyku. 

Pianka do mycia twarzy Complete Balance Solutions Avon ma miłą, lekką strukturę i ładny zapach. Jest zupełnie nietłusta i pozostawia skórę na dość długo matową, ale i nieco ściągniętą. Wygląda na razie na bardzo wydajną - czy na pewno taka będzie, czas pokaże.
Kolejna pianka do mycia twarzy, marki Marion, przeznaczona jest do cery wrażliwej i naczynkowej i zawiera ekstrakt z alg. Jest mniej aksamitna niż produkt Avon, ma ostry zapach mydła, który zdecydowanie mi się nie podoba, i lepiej się pieni. W butelce ma postać lekko różowej wody, w kontakcie z wodą spłukuje się z łatwością i błyskawicznie. Na razie łagodzących właściwości też nie zauważyłam.

I coś z innej kategorii- płyn micelarny! Też AA, ale tym razem z linii Therapy, dla cery wrażliwej i alergicznej. Pachnie dość chemicznie, ale za to nie zawiera parabenów:). Na razie - bardzo skuteczny! I to cieszy, bo ostatnie micele, jakich używałam (np. Ireny Eris) wymagały silnego pocierania twarzy... i poprawiania tonikiem, wodą, tonikiem...


Do ciała tym razem tylko dwie nowości. Znowu Elixine, tym razem z Ujędrniającą lipo-oliwką do rąk. Krem ma przyspieszać syntezę kolagenu i aktywować metabolizm komórkowy. Mi się nie bardzo podoba - po pierwsze, buteleczka z preparatem jest O POŁOWĘ mniejsza niż sugeruje to pudełko, w które jest zapakowana. Tylko 15 ml, opisanych na pudełku jako "50 dawek". Cóż, ja chętnie zrezygnuję, już jedna nie chce się wchłonąć, błyszczy, lśni i połyskuje tłuszczem na skórze, nie wchłania się i w ogóle - degradacja do stóp, pod skarpetki!

Na zdjęciu widać jeszcze Krem specjalny Emolium. Jest on emulsją typu woda w oleju i przeznaczony jest do skóry nadmiernie wysuszonej, popękanej i szorstkiej, a także... skóry niemowląt. Nie otwierałam jeszcze zafoliowanej tubki, ale wygląda na to, że będzie to kolejny kosmetyk zbyt tłusty, by używać go na cale ciało.


Ciekawe, że do włosów zawsze u mnie nowości jakoś najmniej (i najrzadziej!). Poza maskami, których mam spory zapas, często zdarza mi się, że muszę na gwałt uzupełniać składzik:). Tym razem padło na taniutki Płyn utrwalający Marion, po którym nie spodziewam się niczego dobrego, bo zawsze kosmetykami tej marki przeznaczonych do włosów mocno się rozczarowuję. Z całą pewnością ten produkt fryzury zupełnie nie utrwala, to mogę stwierdzić już po pierwszych próbach. Nadaje trochę objętości, jeśli zaaplikuję go z bardzo bliska. Tyle, że chyba (jeszcze nie potwierdzone ponad wszelką wątpliwość) po jakimś czasie zaczyna osypywać się z włosów w postaci nieestetycznych drobinek... Nie za dobrze, prawda?

Te malutkie buteleczki związane taśmą to dla mnie na razie zupełna niewiadoma. Marka Brocato dobrze rokuje:). W zestawie są intensywnie nawilżający szampon i odżywka w spray'u. Ładne opakowania, ładne zapachy, przyjemne pojemności na wyjazdy. Będę informować!

Uff, nie mam siły już na ani słowa... Czy znacie któreś z tych kosmetyków i możecie coś poradzić, od czego zacząć regularne stosowanie:)?

20.7.11

One Lovely Blog Award


Kolejna nagroda trafiła w moje zapracowane ręce:). Bardzo mi miło, Dziewczyny, dziękuję:) - kolejny dowód na to, że moje pisanie ma sens:). Szczególne podziękowania dla SheWoman, O z Belleoleum, Kamili i Agi.
Zasady zabawy pewnie już wszyscy znają, bo jak zawsze dołączam do niej dość późno, ale dla porządku przypominam, że należy:
- podziękować i podać link do blogera, który przyznał wam tę nagrodę.   
- skopiować i wkleić logo zabawy na swoim blogu oraz napisać o sobie 7 rzeczy.
- nominować 16 (!!!) innych blogerów (nie można nominować blogera, który wam przyznał nagrodę).
- napisać im komentarz, by dowiedzieli się o nagrodzie i nominacji:).

ZATEM, 7 rzeczy o mnie:)
1. Jestem bardziej 30- niż 25+ :)
2. Moja praca ściśle wiąże się z modą i urodą, za co ją uwielbiam:)
3. Ciągle albo na diecie, albo przed dietą, albo chociaż o niej myślę. Ewentualnie mam właśnie jojo po diecie;)
4. Dużo, dużo bardziej interesuje mnie pielęgnacja niż makijaż - uważam, że od niej wiele zależy i może przynieść trwałe skutki, a makijaż jest tymczasem próbą pięknego oszustwa;)
5. Właśnie wczoraj świętowałam półtora roku w burzliwym, ale bardzo ciekawym związku;)
6.Nienawidzę, nie znoszę prac domowych. Żadnych. Ale uwielbiam piec!
7. Wreszcie zaczęłam się wspinać!

A sama wypytać chciałabym:

No to czekam, Dziewczyny:)!

17.7.11

Lakiery Orly, czyli post rehabilitacyjny


Muszę się przyznać do radosnej porażki. Pomyliłam się! I wcale się nie martwię, nic a nic:).

Kilka miesięcy temu, kiedy testowałam służbowo spa w Kotlinie Kłodzkiej, narzekałam trochę na manikiur wykonany lakierem Orly. Był cały taki sobie - i manikiur, i lakier. Szczegółów nie będę powtarzać, powiem tylko, że matowy w buteleczce pomarańczowy lakier okazał się drobinkowo-brokatową perłą, rzadką jak nieszczęście, zupełnie nietrwałą (dwa dni!) i jeszcze niemożliwie zabarwił mi paznokcie. No tragedia.

Kilka dni po publikacji tego posta odezwał się do mnie przedstawiciel marki Orly i... zaprotestował. Zaproponował mi kolejny test, żebym mogła przekonać się, że porażka na paznokciach nie była winą lakieru, a najwyżej złego przechowywania, a także jego złego zastosowania. Obiecywał, że jeśli lakier zgodnie ze sztuką nałoży się na bazę, a pod topcoat, będzie się trzymał bardzo długo, nie odpryskując, nie rysując się i co najważniejsze - nie barwiąc paznokci. Przesłał mi pomarańczowy lakier Truly Tangerine w komplecie z bazą i utwardzaczem, który jednocześnie nabłyszcza lakier i przyspiesza jego wysychanie. Potem bardziej zawiłymi drogami trafiały do mnie kolejne kolory, aż uzbierała się moja ulubiona kolekcja do manikiuru - 9 kolorów, na których naprawdę mogę polegać.

Rzeczywiście, mój osąd był pochopny, a lakiery są świetne. Bardzo napigmentowane, na płytce dają kolory identyczne jak z buteleczce. Zupełnie nie przebarwiają paznokci (chociaż z granatowym La Playa miewam problemy podczas zmywania, brudzi się skóra). Są bardzo twarde i trwałe, długo nie matowieją. To pewnie zasługa niezłej bazy i rewelacyjnego topcoatu, który  bardzo skutecznie zabezpiecza nie tylko emalie Orly, ale wszystkie, jakich używam.


Ostatnio trafiły do mnie dwie nowości Orly - lakiery matowe i brokatowe. Pierwszych nie lubię za bardzo, bo nie podoba mi się efekt "tępego", mdłego nieco koloru. Pokrywam je jednak moim ulubionym topcoatem i voila, lśnią grzecznie, ciesząc ładnymi, zgaszonymi barwami.


Lakiery brokatowe to za to prawdziwy hit. Wyglądają jak płynny metal! Bardzo gęsto upakowane drobinki błyszczą i mienią się w buteleczce i na paznokciach jak szalone i, jak to z brokatami bywa, są jeszcze trwalsze niż inne lakiery. To jedyne lśniące drobinkami emalie, jakie lubię. Stosuję je ostatnio z upodobaniem na stopach i zanoszę nawet na zabiegi do pedikiurzystek. Ostatnio jedna z nich postanowiła kupić odcień Luxe dla siebie, tak jej się spodobał;).


Cztery zwykłe kolory, jakie mam, nadają się idealnie na co dzień. Ostra, seksowna czerwień i nasycona fuksja są wręcz idealne na lato. Mam je dość długo, a zupełnie nie tracą formy. Niestety, nieco zgęstniał mi miętowy błękit - jest to jednak taki kolor, którego, podobnie jak pomarańczowego, używać będę pewnie jeszcze tylko do końca wakacji. Za to granatowy jest wręcz idealny na jesień. Nie ma co, lubię je - i lubię takie pomyłki:).

A Wy, używacie Orly:)?


10.7.11

Jak mieszkają moje kosmetyki? [TAG]


Pierwsze, co ciśnie mi się pod palce, brzmi: W CHAOSIE! Chociaż bardzo lubię kosmetyki, a wśród nich wszelkie nowości i śliczności, nie mam ręki do właściwego ich przechowywania. Możliwe, że także dlatego, że jest ich w moim, nie tak znowu dużym mieszkaniu na mało. Z drugiej strony, oglądając podobne notki u innych blogerek, przekonuję się, że jestem minimalistką-ascetką...;)

Dostałam 4 wyróżnienia: od Dezemki, Burn, Marylindy i Toaletki. Bardzo Wam dziękuję! I przepraszam, że tak długo tu trwało. Jednocześnie znowu odwołam się do innych blogerek - wiele z Was także przepraszało za swoje opóźnienie. Coś w tym musi być...;)

Ponieważ mój post jest jednym z ostatnich i mam wrażenie, że zabawa już wygasa, wyczerpały mi się też dziewczyny, które chciałabym otagować - w niemal każdym przypadku ktoś mnie ubiegł. Cóż, lenistwo nie popłaca! Według mojej wiedzy nie opisywały jeszcze swoich kosmetycznych mieszkanek She Woman, Hexxana, MissDood, F000U, Piękność Dnia i April - im zatem przekazuję pałeczkę.

No to zaczynamy:).
Moje kosmetyki do makijażu mieszczą się w jednej szufladzie komody, która stoi w sypialni. Razem ze znaczną częścią biżuterii...;) Nie jest ich bardzo dużo i raczej nie gromadzę ich w osobnych pudełkach w zależności od rodzaju. W największym pudle zasiedlającym szufladę mieszają się cienie, kredki, eyelinery, pudry brązujące i rozświetlające, róże...



W mniejszym pudełku obok ledwo mieszczą się już szminki i błyszczyki.


Po prawej stronie szuflady mam miejsce na makijażowe zapasy: kilka podkładów, które czekają na swoją kolej, pudrów, które w tej chwili nie pasują do odcienia mojej cery, tuszy do rzęs (nie widać na zdjęciu, są w głębi;)), których będę używać potem - nie lubię otwierać zbyt wielu kosmetyków na raz, jeśli ich trwałość nie jest na tyle duża, żeby za miesiąc nie nadawały się tylko do kosza. A wiadomo, jak to jest z mascarami, niestety.


Na komodzie, razem z pudełkami na najczęściej używaną biżuterię, perfumami i lustrem, stoi pojemnik, w którym trzymam pędzle do makijażu. Czas już wymienić go na większy...


Pewnie część z Was wie, że makijaż nie jest moim konikiem. Dużo więcej czasu poświęcam na pielęgnację. W mojej łazience mimo to nie roi się od kosmetyków, za to zapasy mam... hm... na kilka lat;).

Zacznijmy od tego, co na bieżąco. Kosmetyki do codziennej pielęgnacji twarzy i włosów stoją przy umywalce w koszyku, pod lustrem, które zajmuje całą ścianę - jest się w czym przeglądać;).


Po drugiej stronie umywalki, bliżej wanny, identyczny koszyk - na rzadziej używane kosmetyki do twarzy, ciała i włosów oraz wszelkie akcesoria kosmetyczne.


Na wannie stoją tylko produkty kąpielowe, których akurat używam na bieżąco. Nie lubię, jak mam bałagan i nadmiar na widoku:).


Jest też minikącik walki z cellulitem;).


Ascetycznie, prawda? Jak dotąd to wszystko wygląda, jakbym w ogóle nie miała do czynienia z kosmetykoholizmem;). No to popatrzcie na moje zapasy:). Oczywiście w większej części nawet nie otwarte, zgodnie z minimalistyczną zasadą, że otwieram coś, jak coś skończę.

Cały ten regał, stojący właśnie naprzeciwko mnie w pokoju do pracy, wypełniony jest pudełkami na kosmetyki do pielęgnacji twarzy, ciała i włosów, które kupuję lub które do mnie przychodzą - i których otwarcia nie mogę się doczekać. 


Tu ciąg dalszy tego samego regaliku. Do podłogi kosmetyki!


W sypialni, z braku większej liczby szaf i półek (muszę gdzieś trzymać książki!), na podłodze stoi pudło pełne najnowszych nowości, których nie zdążyłam jeszcze poupychać po odpowiednich pojemnikach według kategorii.


Tuż za nim kosz, który służy dokładnie do tego samego - upychania nowinek:). Zrobiłam w nim porządek, zanim zabrałam się do zdjęć!


Nie będę pokazywać Wam zawartości wszystkich pudeł i pudełek, bo tam... też jest chaos. Oto kilka najbardziej pustawych i porządnych - już pokategoryzowanych, ale w większości czekających:).





I na koniec mój stosunkowo nowy konik - lakiery i inne kosmetyki do paznokci. One z kolei mieszkają w koszyku "na salonach". Na najniższej i jedynej wolnej półce w regale na książki w dużym pokoju...


I jak Wam się podobają moje Zabałaganione Pudła:)? Ich zawartość ciągle w planach, a nie w akcji. Głównie dlatego, że naprawdę, paradoksalnie, nie lubię nadmiaru i bałaganu:). Coś kończę, coś zaczynam - i dzięki temu moja łazienka jakoś wygląda. Bo wyobraźcie sobie, co by było, gdybym zaczęła używać tego wszystkiego na raz!

9.7.11

Rozświetlający balsam do ciała Lirene


Po urlopie! A w skrzynce pocztowej całkiem sporo nowości. Kilka dni temu dostarczono kolejną, której zdążyłam już natychmiast użyć - będący nowością rynkową balsam rozświetlający Lirene, który od razu "dodałam do ulubionych";). Szybko? Zasłużył!

Balsam ma, według obietnic producenta, pozostawić skórę "zmysłowo rozpromienioną". Opis absurdalny, ale coś w nim jest. Co prawda jestem przeciwniczką umieszczania wszędzie, gdzie się da, odwołań do ludzkiej seksualności (zmysłowa, bo nawilżona? A może zmysłowa, bo połyskuje? Nie za mało tego, jak na ucztę zmysłów???) , ale spodobała mi się radosna zapowiedź rozpromienionej, radosnej cery. Wiem, nieuzasadnione uosobienie, nie powinnam się nabierać, ale nie bądźmy aż taaakie sceptyczne... czasami;).

Balsam spodobał mi się od pierwszego użycia. Bardzo ładnie pachnie - świeżo, ale kwiatowo i słodko. Tak kojarzę sobie wonie Hawajów:). Do tego naprawdę rozświetla! Biały, płynny kosmetyk zawiera bardzo gęsto zawieszone w emulsji lśniące drobinki. Są bardzo miałkie, więc natychmiast stapiają się ze skórą i lekko połyskują. Oczywiście, to nie żaden nachalny brokat - lśnienie jest dyskretne. Najlepiej pewnie wyglądałoby na opalonej skórze, ale ja nawet w Hiszpanii nie jestem w stanie się opalić... Jak sprawdzę, jak wygląda po kolejnych dniach działania samoopalacza, oczywiście posłusznie zamelduję:).

Już teraz natomiast mogę stwierdzić, że balsam bardzo dobrze nawilża skórę, pozostawia ją gładką i miłą w dotyku. Bardzo dobrze!

I na koniec usprawiedliwienie. Wiem, że zostałam wyróżniona przez Marylindę, Toaletkę, Dezemkę i Burn-it-up w nowej zabawie "Jak mieszkają twoje kosmetyki" - bardzo Wam dziękuję:*! - i nie mogę się doczekać, żeby pokazać ten mój kosmetyczny bałagan, ale CIĄGLE dzieje się coś, co skutecznie uniemożliwia mi blogowanie. Bądźcie cierpliwe i wybaczcie opieszałość - i oczywiście, stay tuned, notka o mieszkaniu kosmetyków będzie:)!

21.6.11

Bell Rouge Mousse


O różu w musie Bell wspomniałam już kiedyś, dawno temu, kiedy dostałam swoje pierwsze wyróżnienie Sunshine Award. Ponieważ jestem w Hiszpanii niemal bez kosmetyków, a to jeden z moich ulubionych upiększaczy policzków, przyszła pora na recenzję starocia, który służy mi wiernie i skutecznie (choć okazjonalnie) od kilku miesięcy.

Okazjonalnie, ponieważ wolę twarz rozświetlać, niż dodawać jej kolorów. Rozświetlacz i róż jakoś nie mieszczą mi się obok siebie na twarzy;). Tutaj, gdzie jest teraz tak bardzo gorąco, róż w kremie wydaje się dobrym rozwiązaniem na wieczorne wyjścia - nie spływa z twarzy, jakby to się pewnie stało z różem sypkim, pudrem i podkładem, a stapia się ze skórą trwale i dyskretnie. Oczywiście, tak długo, dopóki z niej nie... odparuje;).


Miałam obawy, czy kosmetyk nie będzie się na skórze w takich temperaturach warzył. Nic z tych rzeczy! Ładnie trzyma formę, a potem, po kilku godzinach upału, po prostu znika, nie pozostawiając nieładnych plam ani smug. Nie wiem, jak to się dzieje, ale efekt jest jak najbardziej pożądany - bo skoro żadem makijaż nie wytrzyma takiego gorąca, lepiej, żeby w pewnym momencie go nie było, prawda?

W domu natomiast mus spisuje się doskonale i bez żadnego eskapizmu jest na swoim miejscu przez wiele godzin. Z czasem nieco blednie, ale i tak nakładam go bardzo oszczędnie, cieniutką warstwą, by uniknąć efektu klowna. Skóra nim muśnięta (muśnięta dosłownie, bo kosmetyk ma, zgodnie z nazwą, konsystencję lekkiego, piankowego musu) wygląda zdrowo i bardzo naturalnie. Tylko uwaga! Nie należy go wcierać w skórę, bo ma skłonność do wchodzenia w pory i osadzania się na niedoskonałościach. Delikatne wklepanie niewielkiej ilości powinno wystarczyć. Zbyt duża ilość kosmetyku natychmiast "przykleja się" do skóry i wtedy o poprawki naprawdę trudno.

Jeszcze słówko o zapachu - słyszałam, że dziewczyny trochę na niego narzekają. Nie widzę powodu - w pudełeczku kosmetyk pachnie odrobinę chemicznie, ale zupełnie nie nieprzyjemnie, a na skórze jego zapach jest zupełnie niewyczuwalny.

Mus zawiera witaminy A i C.

Na koniec uwaga - producent obiecuje, że to jednocześnie rozświetlacz. Hm... co? Gdzie, jak? Nie bardzo też wyobrażam sobie obiecywane modelowanie nim twarzy. Koralową czerwienią?!

Cena? Cieszy! Mus kosztuje ok. 15 zł za 7 g.

20.6.11

Krem korygujący do powiek Lemon Aid Benefit


Znowu jestem w Andaluzji i znowu na urlopie:). Ta wiosna jest rzeczywiście wyjątkowa - co miesiąc tygodniowy wywczas w Hiszpanii! Wszystko jednak wskazuje na to, że już ostatni na kilka ładnych miesięcy... Korzystam więc z każdej chwili!

Tutaj lato już w pełni, temperatury dochodzą do 40 stopni i nie spadają poniżej 25 w nocy. Pławię się w moim ulubionym upale:). Tym razem kosmetyczkę więc wzięłam mocno odchudzoną - kilka podstawowych kosmetyków do makijażu na większe wyjścia, którego na co dzień właściwie nie robię, bo i tak by spłynął, i zapas kremów słonecznych na plażę, na której zalegnę już za trzy dni.


Dzisiaj więc kilka słów o kosmetyku, który, oprócz maskary, robi mi od piątku za całość makijażu. Krem korygujący do powiek Benefit to jedyny chyba kosmetyk tej marki, jaki teraz posiadam. W ładnym, zgrabnym i poręcznym pudełeczku wyposażonym w lusterko jest niecałe 3 g żółtej, gęstej pasty. Zdjęcia robiłam w ostrym słońcu i ten moment wystarczył, żeby pasta zmieniła się w płynny krem;). Na szczęście na powiece zachowuje się lepiej!


W domu traktuję go jako bazę pod cienie, tutaj jest ich jedyną ozdobą. Bardzo dyskretnie i delikatnie rozjaśnia spojrzenie, rzeczywiście tuszując wszelkie zaczerwienienia wokół oczu. Aż szkoda, że producent wyraźnie zaznacza, że nie należy stosować go pod oczy! Byłby idealny jako korektor. Możliwe, że chodzi właśnie o konsystencję - tak gęsta wymagałaby albo naciągania powieki podczas aplikacji, albo wklepania ogromnej ilości produktu, co skutkowałoby "efektem pandy"...

Czy krem stosowany jako baza pod cienie wydłuża ich żywotność i konserwuje kolor? Niestety, chyba nie bardzo, nie zauważyłam większej różnicy. Cienie jednak nie rolują się na nim i zupełnie nie osypują. Co dla mnie ważne (zwłaszcza tutaj), po zastosowaniu kremu powieki są zupełnie matowe - cały dzień! Oko wygląda świeżo i czysto przez wiele godzin, nawet po przebalowanej nocy:). Produkt zatem zaledwie poprawny, ale gdy chodzi o świeży "makijaż BEZ MAKIJAŻU" w naprawdę upalny dzień - o dziwo, okazuje się doskonały.


Co jeszcze poleciłybyście mi Benefita? Mam tu ich piękny sklep kilka ulic dalej, może na coś się skuszę...:)

13.6.11

Selected from Nature Lirene


Lirene nie daje o sobie zapomnieć. W ostatnim czasie miałam okazję spróbować dwóch nowych podkładów marki, kosmetyków słonecznych i sama nie pamiętam, czego jeszcze, i nowości przychodzą do mnie średnio do dwa tygodnie. Nie mam nawet kiedy wszystkiego wypróbować! Świetnie, w ten sposób podbija się rynek. A że kosmetyki są naprawdę niezłe i bardzo tanie, nie dziwię się, że marka odnosi spektakularne sukcesy.

Tym razem czekała na mnie paczka zawierająca wypełniony warzywami i owocami wiklinowy kosz, w którym znalazły się także trzy produkty nowej linii kosmetyków. Selected from Nature to produkty oparte na naturalnych ekstraktach z dobrze znanych w naszym klimacie, swojskich roślin: m.in. jabłka, róży, lipy i lnu, ale też egzotycznych cytryn czy wiśni z Barbadosu. Marka reklamuje nową linię jako przede wszystkim bezpieczną i  dlatego odpowiednią dla każdego rodzaju skóry, niezależnie od jej wieku, typu i problemów. Taką komunikację miał zapewne umocnić piknikowy kosz, w którym przesyłano blogerkom i dziennikarzom kosmetyki, taki też przekaz wysyłają w świat szaro-brązowe, "ekologicznie" wyglądające kartoniki, w które opakowano kremy.

Co mogłam przetestować?


Bioaktywny tonik kondycjonująco-rozjaśniający (cokolwiek to znaczy) otworzyłam już tego samego dnia. Pachnie bardzo przyjemnie! Jego używanie jest również czystą przyjemnością - błyskawicznie odświeża i oczyszcza skórę. Nie zauważyłam natomiast niestety wcale rozjaśnienia. Tym bardziej to rozczarowujące, że używam na dzień kremu (innej marki), który także ma rozjaśniać skórę. Taki zestaw jednak zupełnie nie działa. Ktoś wie, dlaczego?
Bardzo natomiast podoba mi się idea, że oto przemywam twarz wyciągiem z lipy:).
Tonik kosztuje 14 zł (200ml). 

Lekki krem bioaktywnie nawilżający na dzień niewiele moim zdaniem różni się od innych produktów Lirene. Ma identyczną konsystencję i bardzo podobny zapach, jak wszystkie inne kremy marki pakowane w tubkach. Zauważyłyście może taką prawidłowość;)? Tylko kolory się różnią wyraźnie;). Krem rzeczywiście nawilża skórę i nieco ją rozświetla, ale efekt utrzymuje się tylko do nałożenia makijażu. Pod nim kosmetyk zachowuje się poprawnie, ale żadnych cudów nie zauważyłam. Dość lekka emulsja szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego ani białawego filmu. Obiecywana naturalna dla każdej skóry jędrność i elastyczność to całkiem sprytny zabieg - rzeczywiście, nie spodziewajmy się więcej, niż nasza skóra jest w stanie nam dać. Mimo zawartych w kremie wyciągów z winogron i wiśni aż z Barbadosu!
Krem kosztuje 22,99 zł (50 ml).

Intensywny biokrem odżywczo-regenerujący na noc sprawdza się dużo lepiej. Ma bogatszą konsystencję i podobny zapach, choć nie tak świeży jak w przypadku toniku. Zawiera ekstrakty z jabłka, róży, dyni i lnu, więc to najbardziej swojski spośród moich kosmetyków. Krem pozostawia na skórze delikatny film, który w czasie snu uzupełnia barierę lipidową naskórka. Krem ma działać także przeciwzmarszczkowo.
Kosztuje 24,99 zł (50 ml).

Na niektórych Waszych blogach widziałam zapowiedzi recenzji tych kosmetyków. Sprawdziłyście już? Jak Wam się podobają?

12.6.11

Przeciwzmarszczkowy złoty krem na dzień Eternal Gold Organique


Dzisiaj udało mi się znaleźć czas i napisać coś dzień po dniu! Jestem z siebie dumna:). Z tej okazji krem, który dostałam ostatnio w paczce jako dodatek do... szalika:). Polska ekologiczna (Ecocert) marka Organique znana mi jest z produktów do pielęgnacji ciała, jakie można kupić w ich salonach firmowych w centrach handlowych, a także z niektórych spa, które odwiedziłam. Zupełnie nie miałam natomiast dotąd do czynienia z produktami Organique do pielęgnacji twarzy.


W moje ręce trafił krem z linii Eternal Gold, przeznaczonej do skóry dojrzałej, przesuszonej i wrażliwej. Ostatnie dwa - to ja:). Ma działanie przeciwzmarszczkowe, więc przed 30. można już zacząć się przymierzać i do takiej pielęgnacji - postanowiłam więc spróbować.


Szklany słoiczek, wyposażony w szpatułkę do nakładania kremu, mieści 50 ml kosmetyku. Nie spodobało mi się, że etykieta na słoiczku jest nierówno przyklejona - jak na serię promowaną jako luksusowa to fatalny błąd. Za to grafika z boku bardzo mi się spodobała:). Ale dość o opakowaniu, jak działa sam krem?


Ma lekką, dość wodnistą konsystencję musu i beżowy kolor. Nie pozostawia jednak na skórze żadnego koloryzującego filmu, a jedynie lekko ją rozświetla. Ładnie napina i wygładza skórę, zawiera też filtry słoneczne UVA/UVB. Wśród składników znajdują się ekstrakt z szałwii muszkatołowej (Xeradin), olej z hiszpańskiej lawendy (Ecocert), masło shea, olej sojowy, złoto koloidalne, wyciągi owocowe i pantenol.

Taka mieszanka rzeczywiście pozwala na uczucie nawilżenia przez cały dzień! Nawet w klimatyzowanych wnętrzach mojego biura nie czuję nieprzyjemnego ściągnięcia skóry. Zauważyłam też, że hojnie nałożony na moje intensywnie pracujące w czasie mówienia czoło krem zmniejsza widoczność głębokich zmarszczek mimicznych. Mam więc nadzieję, że prawdą jest, że krem, zgodnie z obietnicami producenta, pobudza syntezę kolagenu i to nie tylko efekt maskowania... Na pewno złote drobinki zawieszone w kremie pięknie rozświetlają skórę. Jeszcze kilka dni słońca i w ogóle zrezygnuję z podkładu!

Póki co, dla mnie - świetna rzecz. Jak myślicie? Używałyście linii Eternal Gold?

I jeszcze dla zainteresowanych kosmetykami eko:


I skład dla najbardziej ciekawskich:

11.6.11

Reshaping body scrub Pupa - modelujący peeling solny


Po pierwsze - przeprosiny. Nie bywam tu ostatnio tak często, jak bym chciała, ale wybaczcie. W moim życiu ostatnio baaardzo dużo się dzieje, i to spraw poważnych, więc muszę poświęcać im maksimum swojej uwagi i czasu. Jak wszystko skończy się pomyślnie, podzielę się z Wami szczegółami i wtedy na pewno zrozumiecie:).

A co do peelingu. Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy, kiedy o nim myślę, brzmi: OGROOOMNY! Wielki słój mieszczący 700 g kosmetyku zajmuje zaszczytne miejsce na półce obok wanny. Zaszczytne nie tylko ze względu na walkę z cellulitem, jaką prowadzę od wiosny, ale głównie ze względu na rozmiar słoja:). Uwielbiam duże pojemności, a zwłaszcza podane w słoikach - są łatwiejsze w używaniu, cieszą oko i na jakiś spory czas dają wytchnienie portfelowi:).


Ale do rzeczy. Peeling mam już jakiś czas, ale używam go od niedawna. Obawiałam się nieco tej soli - w spa, które odwiedzam, peelingi solne bardzo często podrażniają moją skórę i... okropnie szczypią;). Ten jednak nie wywołują takiego efektu - być może jest mniej solą nasycony, a być może nie potrafię sama tak mocno się nim natrzeć, jak kosmetyczki-profesjonalistki.

Efekt jest jednak podobny - przy regularnym stosowaniu. Skóra gładsza i bardziej miękka - o to chodzi! Peeling ma bardzo drobną konsystencję, miły, cytrusowy, rześki zapach i gadżet, który lubię - dołączoną specjalną szpatułkę do nabierania odpowiednich porcji kosmetyku. Podsumowując - jako peeling kosmetyk sprawdza się genialnie.

Nie zauważyłam natomiast żadnych właściwości modelujących peelingu. Niby jakie, skąd? Producent obiecuje, że peeling "zawiera aktywny tlen, który dostarcza energii tkankom skórnym, co bezpośrednio wspomaga proces lipolizy i redukuje gromadzenie się komórek tłuszczowych". Tak? To, że zawiera morszczyn pęcherzykowaty, też ładnie brzmi, ale jakoś nadal z moim opornym cellulitem sobie nie radzi - w każdym razie nie lepiej niż inne produkty tego typu (np. taniutkie Lirene).

W tym kontekście cena kosmetyku - peeling kosztuje ok. 140 zł - wydaje mi się nieco przesadzona i mocno wygórowana. Jak myślicie?


I na koniec ogłoszenia drobne: odpowiadając na Wasze prośby zamieściłam przy tekście o kremach tonujących Pharmaceris ich swatche. Przepraszam, że tak późno!

31.5.11

Kremy tonujące Pharmaceris


Dzisiaj szybki post - nadmiar zajęć po pracy powoduje, że nieustannie wracam do domu po nocy i marzę tylko o tym, żeby położyć się do łóżka i zasnąć, najlepiej bez czytania (!). Dlatego pokażę Wam dzisiaj na szybko moją ostatnią nowość, z której otrzymania bardzo się ucieszyłam, bo chcę tego lata porządnie przetestować ile się da z całej kategorii produktów - tym razem do kolejki trafiły nowe kremy tonujące Pharmaceris F.

Krem występuje w dwóch odcieniach - trochę mało, prawda? Można wybrać Natural 01 i Tanned 02 dla jasnej i opalonej skóry (mam oba). Sądzę, że kolorów powinno być znacznie więcej, przecież każda z nas opala się inaczej.

Kremy mają bardzo lekką strukturę i wygląda na to, że będą dzielnie trwać na posterunku nawet w najcieplejsze dni. Zadaniem kremów jest, poza nadaniem cerze ładnego kolorytu, zastąpienie podkładu, czyli wyrównanie jej niedoskonałości, a także nawilżenie, odżywienie i ochrona przed promieniami słonecznymi - dlatego wyposażono je w SPF 20.

W składzie znajdziecie również lilią wodną, wyciąg z bambusa i lotosa. Brzmi dobrze, aż zaczęłam się zastanawiać, czy eksponowanie akurat tych składników akurat przy promocji kremów tonujących nie jest oczywistych zabiegiem marketingowym - wszak wszystkie te trzy rośliny kojarzą się z chłodnym, cienistym i wodnym wytchnieniem w upalny słoneczny dzień...

Kremy są do kupienia wyłącznie w aptekach. Kosztują 21,99 zł (30 ml).

Skład:


Zabieram się za testowanie!

I na koniec przypominajka dla zwyciężczyń mojego rozdania:  Megan i raspeberryJ, odezwijcie się, bo jak nie, to robię dogrywkę w weekend i po Waszej nagrodzie;)!

UPDATE
Zgodnie z Waszymi życzeniami wrzucam zdjęcia obu kremów na skórze. Różnica między Natural 01 i Tanned 02 widoczna:).