Obserwują

28.2.11

Irena Eris, Okara i Artego - codziennie, czyli jak nawilżam włosy


Dzisiaj dwa słowa o kosmetykach, którymi ostatnio staram się ujarzmić puszenie i rozprostowywanie skrętu moim niesfornych kręconych włosów. Z różnym skutkiem, bo i kosmetyki nie do końca robią, co do nich należy. Całej trójce postawiłabym może czwórkę z plusem, jak w każdym zespole, są lepsi i gorsi.


*Szampon Rene Furterer z linii Okara Protect Color dla brunetek i szatynek dostałam od producenta, zanim wprowadził ją na rynek, w komplecie z odżywką w spray'u, która na razie czeka na swoją kolej w jednym z moich Zabałaganionych Pudeł. Kosmetyk przeznaczony jest dla każdego koloru włosów farbowanych, a że ja akurat mam pasemka, uznałam, że to w sam raz;). Szampon ma zapobiegać blaknięciu koloru, ułatwić rozczesywanie przesuszonych farbowaniem włosów i zwiększyć ich podatność na układanie. Zawiera "firmowy" wyciąg Okara, czyli roślinny składnik bliski proteinie keratynowej, który pomaga odbudować uszkodzoną w procesie koloryzacji strukturę włosa. Pozostałe składniki dobrano tak, żeby zatrzymywały wewnątrz włosa pigmenty koloru jak najdłużej, a fryzura zachowywała intensywność koloru.
Efekt jest. Moje zrobione w połowie grudnia pasemka trzymają się doskonale, nadal lśniące i odpowiednio widoczne. Niestety, rozczesywanie, jak zawsze w przypadku moich włosów, jest prawdziwą drogą przez mękę. Łamią się też tak samo. Za to dłużej przyjemnie pachną - kosmetyk, zgodnie z obietnicą producenta, ładnie, intensywnie i długo pachnie ciepłą mieszanką owocową. Opakowanie też bardzo mi się podoba, choć, pomarudzę, bardzo trudno jest tę tubę otworzyć.

*Odżywka Dr Ireny Eris z serii Nu'Fusion do włosów farbowanych, suchych i zniszczonych, nałożona odpowiednio hojnie, pomaga mi rozczesywać poplątane w czasie mycia loki. Nie wiem, czy przez te pasemka moje włosy są "zestresowane chemicznie" (sformułowanie producenta) i czy bardziej się przez to łamią i rozdwajają, ale rzeczywiście od czasu, kiedy zużywam moją pierwszą tubę kosmetyku, są jakby zdrowsze. Ostatnio zauważyłam, że przydałoby im się mocniejsze nawilżenie końcówek, ale to i tak niebo a ziemia w porównaniu do tego, co było wcześniej. DUŻY plus. Zapach świetny, bardzo intensywny i co ważne, doskonale komponuje się z szamponem;).  

*Raz na jakiś czas (zbyt rzadko!), kiedy mi się przypomni, nakładam na włosy maskę do włosów zniszczonych Dream Repair Artego z linii Easy Care. To zdecydowanie najsilniejsza część składowa dzisiejszego tria. Jednak co produkt profesjonalny, to profesjonalny! Pachnie doskonale (wiem, że ja dużo o tym, ale to ważne), ma konsystencję kleistej gumy i dzięki temu nie spływa z włosów (można z nią na głowie spokojnie iść i robić swoje), dobrze je odżywia, fantastycznie wygładza i jeszcze na koniec nabłyszcza. Rzecz idealna dla uszkodzonych i pozbawionych połysku włosów. Stosowany regularnie pewnie zrobiłby mi na głowie cuda, ale systematyczność nie jest w pielęgnacji moją najmocniejszą stroną - o czym więcej przy okazji masaży antycellulitowych;). Mimo to, nawet przy tak niefrasobliwym podejściu do regularnej pielęgnacji - całą kędzierzawą głową kiwam, że tak, powinnyście to mieć:).  

27.2.11

Korektor Multi Mineral Cover Stick Bell


Markę Bell bardzo lubię. Za niską cenę oferuje produkty dość dobre (na tle konkurencji ze swojego segmentu - bardzo dobre), a niektóre tak dobre, że kasują zupełnie kosmetyki tego samego typu z wyższych półek. Jednym z moich absolutnie ulubionych kosmetyków w Zabałaganionym Pudle, jak nazywam swoje miejsce na kolorówkę, jest kremowy róż do policzków Rouge Mousse - o pięknej, koralowej barwie (03) i konsystencji lekkiego musu, trwały, wtapiający się idealnie w skórę i zapewniający subtelny, ale wyraźny efekt.


Nie wszystko jednak wychodzi Bell tak dobrze jak róż. Mineralny korektor to moim zdaniem nie tylko rafa, na którą się wpakowałam, ale zupełnie nieporozumienie. Producent zapewnia, że produkt skutecznie retuszuje defekty cery, a jego elastyczna konsystencja (?!) gwarantuje łatwość aplikacji i idealne dopasowanie do koloru i struktury skóry. Ma też nie zatykać porów. Czyżby?


Zacznijmy od tego, że sztyft jest tak twardy, że jego aplikacja polega właściwie na stemplowaniu twarzy. Nie da się tych kropek rozetrzeć (chyba, że zetrzeć) ani wetrzeć w skórę. Na jej powierzchni pozostają plamy zbyt gęste, by się w nią jakkolwiek wtopiły. Rzeczywiście, nie zatyka porów - pozostaje na powierzchni skóry jak maska, widoczna w postaci brzydkiego nalotu, widocznego nawet po nałożeniu podkładu. Potem jest jeszcze gorzej - po jakimś czasie od aplikacji korektor bardzo wysusza skórę, wręcz pogarszając jej wygląd. Krycie? Fatalne - nie likwiduje ani wyprysków, ani drobnych zaczerwienień, ani zasinień, ani nawet cieni po oczami (co inne korektory nie przeznaczone pod oczy jednak potrafią).

Słowem, duże rozczarowanie, użyty dosłownie kilka razy kosmetyk ląduje w koszu.

26.2.11

Nowości w mojej kosmetyczce, czyli kocham swoją pracę


Jedną z niezaprzeczalnych zalet mojej pracy jest ta, że regularnie w moje ręce trafiają dość przypadkowe, ale zawsze radujące duszę i ciało zestawy kosmetyków. Tym razem trafiło mi się 10 kosmetyków kolorowych i kilka(naście? Muszę policzyć) pielęgnacyjnych. Zaczynam od kolorowych, bo te drugie lubię bardziej, a najlepsze wolę zostawić sobie na deser:).


*Sceniczny lakier do paznokci Artstyle Nail Expert Soraya trafił do mnie pierwszy raz, ale słyszałam o nim wiele dobrych rzeczy. Kompleks minerałów uelastycznia paznokcie i zmniejsza ich łamliwość. Kolor podobno daje intensywny kolor i mocny połysk. Prawda to?

*Wydłużający tusz do rzęs Mary Kay ma dość płynną konsystencję i owalną szczoteczkę plus ładne, minimalistyczne opakowanie. Ma nie kruszyć się, nie zbrylać i nie rozmazywać, za to łatwo poddawać demakijażowi. Tusz-cud?

*Błyszczyków Perfect Wear Avon używają z upodobaniem moja siostra i mama, więc chyba takie najgorsze nie są. Kolor raczej nie mój, więc możliwe, że i ten wyląduje w ich kosmetyczce. Pierwszy test wypadł jednak pomyślnie: na ustach daje ładną, brązowo-różową barwę i satynowy połysk. Gorzej ze smakiem, nieco chemicznym. Nie podoba mi się też dwufazowa konsystencja kosmetyku - czy Wam też tak dzieli się w buteleczce na mieszaninę przezroczystego żelu i kolorowych pigmentów?


*Z kolei rozświetlający błyszczyk AA Love & Kiss jest już u mnie drugi raz i to dokładnie w tym samym kolorze. I dobrze, bo choć dość mocno się skrzy (czego za bardzo nie lubię, efekt nie jest naturalny) ma bardzo przyjemny, owocowy zapach i jest... smaczny:). Do tego fantastycznie chłodzi usta - na chwilę, ale miłe uczucie zachęca do częstych poprawek:). Niestety, skutkują one rozsypaniem brokatowych drobinek na brodzie. Trzeba uważać.

*Ladies Max Volume Masacara Delii będzie pierwszą tej marki, jaką przetestuję. Wygląda zachęcająco - ma ładne, zdobione wzorem koronki opakowanie i szczoteczkę, która powinna dobrze poradzić sobie z moimi rzęsami - gęstą i o grubych włoskach.  Mam gęste i długie rzęsy i czasem trzeba niemal wojennych manewrów, żeby uzyskać prawdziwie sceniczny efekt, czasem przecież potrzebny.

*Mat Efect Eyeshadow Manhattan również testować będę pierwszy raz. Biały kolor posłuży tylko do zadań specjalnych, ale ponieważ mam głęboko i dość blisko osadzone oczy, rozświetlenia nigdy za mało. Czy ktoś wie, czy ten cień nakładany wąskim aplikatorem nada się także jako biała kredka? Niektóre (np. Inglot) radzą sobie z tym (w podbramkowych sytuacjach, ma się rozumieć) zaskakująco dobrze:).


Na koniec zdjęcie najbardziej niewyraźne, ale dość cenne (muszę poćwiczyć Photoshopa, muszę poćwiczyć Photoshopa, muszę... ile razy nakazywałam sobie tę naukę?!). Cenne, ponieważ słyszałam same dobre rzeczy o:

*Scenicznym podkładzie Lifting Long Lasting Sorai z linii Colour Care. Producent zapewnia, że długo utrzymuje cerę w nieskazitelnym stanie, nie tworzy efektu maski, kryje niedoskonałości, a do tego ma SPF 10. Koleżanki dodają, że genialnie wygładza, działając jak silikonowa baza. Sprawdzimy! Jeśli odkryję coś rewolucyjnego, na pewno napiszę.

*Konturówce Pencil_Black Korres. Bardzo lubię ekologiczne i naturalne produkty, a jeśli ich opakowania mają jeszcze elegancki, minimalistyczny design, nowości cieszą mnie tym bardziej. Oprawiona w cedrowe drewno kredka jest dość twarda i zawiera całkowicie naturalną bazę  bogatą w zioła i witaminy. Co to znaczy na skórze? Łatwość malowania, trudność ścierania;). Słowem, raczej dla optycznego zagęszczenia rzęs niż efektu smoky.

*Z kolei konturówki Mary Kay używałam już kiedyś i nie byłam zadowolona. Mazała się! I co z tego, że przeznaczona jest też dla alergików i osób z soczewkami kontaktowymi, a nawet wodoodporna, kiedy ja właśnie noszę soczewki i spływała razem z moimi łzami z podrażenienia?  Mam granatową, teraz dam szansę czarnej, ale sukcesu nie wróżę.

*Szminka Jelly Kiss IsaDora na początku przeraziła mnie swoim kolorem - taaaki różowy! - ale na ustach okazał się dużo delikatniejszy i subtelny. Daje lekko transparentne krycie i zawiera olejek z pestek brzoskwini i moreli - w sam raz na wiosnę. Przeszkadza mi tylko tradycyjny zapach szminki, kojarzący mi się za bardzo ze starszymi paniami w kółku karcianym mojej babci;). Plus za magnetycznie zamykane opakowanie i jego niewielkie rozmiary.

25.2.11

Kosmetyki na siłowni


Jestem dzielna i niemal każdego ranka spotkać mnie można na bieżni, rowerku lub innej ławce z hantlami w którymś z klubów fitness. Mam nawet kartę, która upoważnia mnie do korzystania z ogromnej liczby siłowni w całej Warszawie! Korzystam często na zmianę, dzięki czemu nie nudzę się i wytrwale dążę do zniwelowania efektów innego mojego hobby - pochłaniania słodyczy.

Ponieważ regularne fitness to droga zabawa (ta karta to jedno, stroje, buty i moje ulubione sportowe gadżety - drugie...), równoważę wydatki nie przesadzając z kosmetycznymi szaleństwami, które mają ujędrnić, zrelaksować i ukoić moje zmęczone ciało. O to dbam już w czasie ćwiczeń. Przez ponad rok codziennych treningów opracowałam listę niezbyt drogich kosmetyków, spełniających swoją funkcję w stopniu zupełnie dostatecznym, inwestując co jakiś czas w specyfiki, które zatroszczą się o te obszary mojego ciała, o które jestem zdeterminowana dbać szczególnie nawet wtedy, kiedy padam już na twarz ze wyczerpania. Jak widać, moja siłowniowa kosmetyczka jest też niewielka - nie chcę dźwigać na co dzień ogromnej torby wypełnionej zbędnymi butelkami.

Zatem!

Najbardziej dbam o włosy, które lubię bardziej niż bardzo:). Długie i kręcone, wymagają troskliwej pielęgnacji. Dlatego staram się używać przede wszystkim kosmetyków profesjonalnych lub aptecznych. Do codziennych kąpieli mam w torbie rewitalizujący szampon Artego z linii Easy Care, przeznaczony do domowej pielęgnacji. Dobrze oczyszcza włosy z kurzu i potu i co ważne, przedłuża ich życie i odżywia mieszki włosowe, stymulując wzrost nowych włosów.

Ponieważ włosy kręcone są suche, muszę je dobrze nawilżać. Jedynymi kosmetykami do stylizacji, jakich używam na siłowni (czas, czas!) są sera nawilżające. Teraz używam termoochronnego serum popularnej i taniej marki Marion, które chroni włosy przed szkodliwym działaniem wysokiej temperatury (suszarka! czas!). Spełnia swoją funkcję dość dobrze, ale cudów się nie spodziewajmy - nie utrwala fryzury jak pianka, żel lub balsam, których używałam wcześniej. Włosy mniej się puszą, ale trzeba kosmetyku wmasować we włosy naprawdę sporo. Oraz plus w warunkach siłowniowych - malutka buteleczka.

W rozczesywaniu (i nawilżaniu też) pomaga bardzo jedna z moich ulubionych odżywek - odżywka regenerująca Pharmaceris, z żółtej linii do włosów suchych. Ma bardzo ładny, miodowy zapach, świetnie wygładza włosy i - uwaga, to ważne dla wszystkich kędzierzawych - nadaje włosom blask. Ja uwielbiam, ale uczciwie ostrzegam, koleżanka z szafki obok;) wyrzuciła w połowie zużytą tubę do śmieci - mówi, że włosy wypadały jej po niej garściami. Dziwne, produkt niby apteczny? Jak widać, bywa różnie. Ja polecam.


Kiedy włosy chłoną kosmetyki pod ręcznikiem, szybko Deo roll-on Flosleku. Hypoalergiczny, nieuczulający, bezalkoholowy, nie podrażnia, ale przede wszystkim - szybko schnie i nie pozostawia białych śladów. Mała rzecz, a cieszy.


Twarzy poświęcam niewiele czasu. Podstawowe czynności i muszę (czas!) lecieć. Twarz przemywam bardzo dokładnie tonikiem, bo wiem, że moja skóra wyjątkowo nie lubi kwaśnego pH potu, a potem stosuję lekki krem nawilżający, który wchłania się bardzo szybko. Nie ma czasu na długie schnięcie, muszę zrobić makijaż! Jaki mam tonik, nawet nie pamiętam, byle bez alkoholu. Wlewam do niewielkiej buteleczki z zestawu Sephora Express (kupiony do samolotu, sprawdza się na co dzień) niewielką ilość tego, którego akurat używam w domu, i już. Długo otwarty tonik, który przelewa się w torbie całymi dniami, straciłby część swoich oczyszczających właściwości.

Krem Lirene Folacyna Active przeznaczony jest dla cery po trzydziestce, ale mój dermatolog pozwolił mi go używać. Lekki i przyjemnie, świeżo pachnący, ma według producenta zapobiegać pojawianiu się i utrwalaniu zmarszczek. Jak to będzie, zobaczymy;).

Jak pewnie zauważyliście, w mojej kosmetyczce brakuje żelu pod prysznic i balsamu do ciała. To także efekt minimalizacji wagi i objętości bagażu, a także pragnienia skrócenia czasu spędzonego w szatni. Ciało myję szamponem (a czemu nie?), a balsamu ten raz dziennie nie używam wcale, z pełną premedytacją - czekanie, aż wchłonie się w skórę, a nie w ubrania, zajęłoby zdecydowanie za dużo czasu. A ja naprawdę muszę lecieć!

24.2.11

Farmona Magic SPA Peeling cukrowy do ciała – kwiat pomarańczy i wanilia


Raz na jakiś czas okołozawodowo pisuję tu i tam, także o kosmetykach. Ponieważ w tygodniu zwykle nie mam czasu na pisanie i moje blogi czekają opuszczone na weekend - a ten jest nowy i chciałabym czymś go jednak regularnie zapełniać - wrzucam tutaj recenzję jednego z moich ulubionych peelingów Farmony (i w ogóle ulubionych też), która ukazała się w zaprzyjaźnionym serwisie o zdrowym życiu - Ulicy Ekologicznej.

Proszę bardzo, oto toto.

Gruboziarnisty peeling mocno nawilżający. I jak pachnący!

Z wielu oczywistych i zdroworozsądkowych powodów jestem fanką kosmetyków organicznych. Ze wszech miar doceniam ich zalety i dobroczynny wpływ na urodę, który nie szkodzi wszystkiemu wokół. Mimo to nadal pilnie szukam kosmetyków, które oczarują mnie nie tylko swoją ekologicznością i właściwościami prozdrowotnymi, ale także cechami tak zwykłymi i przyziemnymi jak zapach, konsystencja, a nawet wysoki „wskaźnik pienistości”. I czasem znajduję prawdziwe perełki.

Ostatnio udało mi się wynaleźć taką perełkę na półce zwykłego supermarketu drogeryjnego. Przypadkiem na ostatniej, najniższej półce w kącie stał on: peeling Farmony, który od tego czasu ma swoje ważne miejsce przy mojej wannie.

Skąd te zachwyty? Bo wszystko jest, jak należy. Na pierwszy rzut oka przyzwoite opakowanie – szklany, niski i szeroki słoik, z którego bardzo wygodnie wydobywa się produkt, ładna pokrywka z korka. Całość przewiązana sznureczkiem. I pachnie jeszcze przed otwarciem!

Zapach kosmetyku jest tym, co powoduje, że używałabym go nawet wtedy, gdyby nie miał wszystkich swoich pozostałych właściwości. Pachnie bardzo intensywnie, słodko, ale ze świeżą nutą. I jak długo! – waniliowy aromat utrzymuje się na skórze jeszcze bardzo długo po kąpieli. Podobnie jak efekt wygładzający – grube kryształki cukru intensywnie złuszczają martwy naskórek, a gęsta, żelowa konsystencja skutecznie nawilża i zmiękcza skórę, nawet tak przesuszoną jak moja. Wyraźny zapach uspokaja i wycisza, a gdy ma się za sobą długi dzień – pomaga zapaść w regenerujący sen (produkt jest więc idealny po wieczornej kąpieli).

Jedyną wadą peelingu, a może raczej skutkiem ubocznym jego głównej zalety, czyli nawilżania, jest pozostawianie na skórze tłustego filmu, który potem zbyt łatwo przenosi się na ubrania. Ostrzegam – jeśli zbyt szybko zaśniesz, piżama i pościel też będą waniliowe.

Peeling zawiera masło shea, witaminę E i skórkę pomarańczy. Kosztuje 24 zł (200 ml).

19.2.11

Olay Regenerist 30-sekundowe serum wypełniające i zamykające zmarszczki


Jeden z moich absolutnych, osobistych hitów zeszłego roku. Tak jak moja mama, z powodu nad wyraz żywej mimiki czoła, mam na nim od czasów nastoletnich kilka poziomych zmarszczek. Jestem przed trzydziestką, więc nie są na razie moim wielkim zmartwieniem, ale na maminym obrazku mogę zaobserwować, co się będzie z nimi działo za 30 lat - warto działać jak najwcześniej.

Serum wpadło mi w ręce przypadkiem i od pierwszego użycia stało się jednym z moich ulubionych kosmetyków. Doraźnie, ale działa cuda! Zapakowane w elegancką, apteczną tubę o smukłym, czerwonym dozowniku, ma beżowy kolor i aksamitną, nieco pudrową konsystencję. Producent zapewnia, że wtapia się w skórę i dzięki witaminie E i prowitaminie B5 tworzy w niej mikrosiateczkę, która wypełnia zmarszczki od wewnątrz, moim zdaniem jednak jego działanie polega na czymś innym - jest przede wszystkim kosmetykiem o genialnej formule, która działa jak silikonowa baza i podkład w jednym: wygładza głębsze i płytsze bruzdy skóry, odbijając światło i dając efekt gładkiej cery o zdrowym, dopasowującym się do naturalnego kolorycie. Nie wydaje mi się, że zmarszczki rzeczywiście wygładza, bo jego działanie jest niestety chwilowe, na zasadzie: nie smarujesz, nie wygładzasz.

Wady? Ta sama pudrowo-silikonowa konsystencja, która tak świetnie wygląda tuż po aplikacji. Po paru, parunastu godzinach, nawet po zastosowaniu zgodnym z instrukcją (to znaczy: na krem nawilżający, po krótkim odczekaniu), nieładnie roluje się i wysusza, a zmarszczki... wychodzą na wierzch. Producent zapewnia, że można stosować go na krem, a pod podkład. Ja podkładu już nie nakładam, bo zupełnie nie ma potrzeby - produkt radzi sobie sam - a mimo to bardzo często widzę na czole nieładne wałeczki produktu. Po ich usunięciu, niestety, moje czoło nie jest już takie młode...

Mimo to polecam, bo doraźny efekt jest spektakularny. Będę za serum tęsknić - mimo że jest bardzo wydajne (kilka miesięcy stosowania codziennie), powoli kończy mi się tubka i gdybym nie miała w szafce kilkunastu innych kosmetyków czekających na przetestowanie, na pewno kupiłabym następną.

Acha, cena: internet mówi, że serum kosztuje od około 70 do 80 zł. Warte tych pieniędzy!


Ingrid Cosmetics Powder Ball

Oto produkt tani i niezbyt popularny, a szkoda, bo dość dobry. Puder w kulkach, który mimo bardzo niskiej ceny (kosztuje ok. 10 zł, chociaż dzisiaj stwierdziłam, że chyba został zastąpiony przez producenta - firmę Verona Product Professional - przez nowszy model, bo trudno znaleźć jego zdjęcia -> do sprawdzenia) sprawdza sie zadziwiająco dobrze. Lubię podkreślać kości policzkowe różem, ale bardzo często jego smuga okazuje się zbyt widoczna, nawet po roztarciu. Wtedy doskonale sprawdza się rozświetlacz - jako taki najlepiej produkt Ingrid traktować.

Dlaczego nie sprawdzi się jako puder? Jest zbyt świetlisty, by omieść nim całą twarz, chyba że komuś zależy na efekcie lśniącej maski (niezłe na bal przebierańców lub szkolne jasełka). Kuleczki pudru są mocno sprasowane i nie rozpadają się nawet w trakcie nieostrożnego używania. Nie dbam specjalnie o moje kosmetyki: leżą w wielkim pudle i jeszcze większym bałaganie, więc często przemieszczają się gwałtownie i bez ładu i składu, odbijają się od siebie i rysują (uprzedzam - tak wyglądają opakowania kosmetyków, jakie tu zobaczycie. Produkty w przeszłością!). Tymczasem kulki Ingrid wytrzymały w całości nawet upadek na podłogę prosto z moich rąk, kiedy robiłam dzisiejsze zdjęcia.

Trudno się do nich natomiast dostać. Słoiczek, w którym są zamknięte, ma zdecydowanie zbyt wąski wlot, by włożyć do środka szeroki pędzel, jakim najlepiej jest nakładać róż. Ja używam tego, który, jak widać, sporo przeszedł - jest potargany i pozbawiony od dawna obudowy, ale sprawdza się nadal świetnie.


Tak dużo uwagi poświęcam pędzlowi, ponieważ od niego zależy sukces w używaniu Powder Balls. Kuleczki mają delikatne, beżowo-różowe kolory, ale dają bardzo mocny świetlisty efekt i trzeba bardzo uważać przy przenoszeniu ich drobinek na skórę. Zbyt precyzyjna plama da na twarzy komiczny efekt metalicznego pasa - lepiej nie stosować wąskiego ani małego pędzla. Warto używać jak największego, który po wyjęciu ze słoiczka rozłoży się szeroko i naniesie puder oszczędnie i równomiernie. Przyda się też świadomość, że choć odrobinki nie odrywają się od skóry i nie obsypują się, łatwo je zetrzeć choćby dłonią lub włosami. Poprawki, niestety, częste (jeśli komuś zależy na perfekcyjnym wyglądzie, ja zostawiam Ingrid w domu:)). Mimo to polecam - makijaż wygląda naturalnie i rzeczywiście delikatnie połyskuje. Tania rzecz, a cieszy, o czym zresztą przekonałam się już niejeden raz.


Off the record

Jestem z tak zwanej branży. Kosmetyki to część mojej pracy, dającej mi dostęp do nowości, produktów i wiedzy o nich, zanim w ogóle pojawią się na rynku. Nie ma co ukrywać, ich poznawanie to jeden z moich ulubionych obowiązków zawodowych! Nauczyłam się rozszyfrowywać ich skład i rozumieć zastosowania, odpowiednio je kategoryzować i prawidłowo (a także na różne nieprzewidziane przez producentów sposoby) ich używać, co nie zawsze, jak pewnie większość kobiet wie, jest zupełnie oczywistą umiejętnością:). Od jakiegoś czasu miałam ochotę coś z tą komfortową sytuacją zrobić i zaczęłam testować poszczególne produkty nie tylko z myślą o sobie, ale także o różnych potrzebach różnych kobiet. Ponieważ frajda okazała się jeszcze większa, niż się spodziewałam, postanowiłam zamieszczany przeze mnie to tu, to tam w sieci materiał zgromadzić w jednym miejscu i jakoś usystematyzować, z nadzieją, że może przyda się nie tylko mnie. W skrócie to się tutaj właśnie będzie działo. Nie mam ambicji dydaktycznych, liczę na dobrą zabawę okołozawodową - wish me luck:).