Obserwują

1.3.11

Kianty Serum-Vite Bruno Vassari: so-so

Kianty Serum-Vite dostałam w październiku w prezencie pod koniec wizyty w Osadzie Warmińskiej, wówczas ośrodku spa in spe, do którego trafiłam służbowo (czy mówiłam już, że kocham moją pracę;)?). Nie było to moje pierwsze spotkanie z marką - w innym spa kilka miesięcy wcześniej miałam okazję spróbować kąpieli winnej na bazie kosmetyków tej właśnie marki. Woda w buzującej wannie była wtedy czerwona i pachniała winem - nic dziwnego, Kianty to linia pielęgnacyjna, która bazuje na czerwonym winie bogatym w polifenole - silne antyutleniacze, działające antyrodnikowo i antyalergicznie, przeciwzapalnie i tonizująco.

Tak samo działać ma serum do twarzy, o którym dzisiaj. Kosmetyk ma smukłe, czerwono-złote opakowanie i wygodny dozownik, z którego po naciśnięciu wypływa lekka i dość rzadka emulsja. Jest dość wydajne - używam go już drugi miesiąc, nakładając hojnie na twarz i szyję każdego wieczora, i wykorzystałam jak dotąd połowę tuby. Serum szybko się wchłania i nie pozostawia żadnego filmu, więc nadaje się świetnie także pod makijaż. Ma lekki, cytrynowy (skąd to, jak to?!) zapach.


W połowie opakowania nie zauważyłam jednak większej różnicy w wyglądzie skóry. Nie zlikwidowało ani o jotę mojej bolączki, czyli naczynek, ani nie odżywia skóry jak odpowiedni zabieg w spa. Ot, miły rytuał wieczorem, dający podbudowującą ego świadomość, że oto używam profesjonalnego produktu. Do prawdziwych efektów potrzebna jest jeszcze albo profesjonalna ręka kosmetyczki, albo towarzystwo innych produktów linii, a najlepiej jedno i drugie na raz.

Nie mam pojęcia nawet, ile kosmetyk może kosztować. Jest do kupienia tylko w spa, które współpracują z marką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz