Znowu jestem w spa i znowu w Kotlinie Kłodzkiej. Nie, nie myślcie, że mam aż tak dobrze, że co dwa tygodnie jeżdżę do coraz to kolejnych hoteli, oceniając ich salony kosmetyczne, baseny i masaże. To zdarza się kilka razy w roku (wiem, i tak jestem prawdziwą szczęściarą), a marcowe nagromadzenie jest raczej wynikiem przypadku.
W Kotlinie Kłodzkiej byłam już tak czy tak służbowo tyle razy, że zaczynam myśleć, że jakąś perwersją byłoby nieprzyjechanie tutaj na kilka choćby dni urlopu – skoro zawsze okolica mnie zachwyca, a nigdy nie mam czasu na jej dokładne obejrzenie.
Nie mam, bo spa zabiera naprawdę dużo czasu. Dzisiaj, po nieprzespanej nocy w drodze i wielu godzinach za kółkiem, miałam już dwa zabiegi, podczas których nadrobiłam co najmniej godzinę snu. Nie starczyło czasu na podziwianie z bliska przepięknych widoków, jakie oferuje z okien Szarotka. Może jutro się uda, a tymczasem wypada cieszyć się tym, że tuż pod moim balkonem przebiega trasa narciarska z eleganckim wyciągiem kanapowym, a z okien restauracji widać morze zalesionych pagórków. Widok zapiera dech.
Wróćmy jednak do meritum, czyli spa. Kameralne, składa się z 7 gabinetów, sauny suchej i mokrej i małego, ale pięknie urządzonego basenu. Zabiegów do wyboru jest mnóstwo.
Najpierw zafundowano mi popisowy rytuał ośrodka – odmładzający zabieg o nazwie „Ucieczka z tropików” (90 min, 290 zł). No nie wiem, czy to odpowiednia nazwa, to raczej do tropików powrót. Składa się on z trzech etapów. W pierwszym wykonywany jest gruboziarnisty peeling solny, wymieszany z papają i ananasem. Pachnie bardzo ładnie, ale nieco chemicznie. Papai nie wyczułam. Peeling ma grudkowatą konsystencję i słoneczną, żółtą barwę i wmasowywany w skórę długo i dokładnie (wielki plus za sumienność kosmetyczek) bardzo szczypie – ale i porządnie złuszcza. Skóra jest od razu gładsza i lekko rozjaśniona.
Najpierw zafundowano mi popisowy rytuał ośrodka – odmładzający zabieg o nazwie „Ucieczka z tropików” (90 min, 290 zł). No nie wiem, czy to odpowiednia nazwa, to raczej do tropików powrót. Składa się on z trzech etapów. W pierwszym wykonywany jest gruboziarnisty peeling solny, wymieszany z papają i ananasem. Pachnie bardzo ładnie, ale nieco chemicznie. Papai nie wyczułam. Peeling ma grudkowatą konsystencję i słoneczną, żółtą barwę i wmasowywany w skórę długo i dokładnie (wielki plus za sumienność kosmetyczek) bardzo szczypie – ale i porządnie złuszcza. Skóra jest od razu gładsza i lekko rozjaśniona.
Po prysznicu następuje drugi etap zabiegu - maska z wanilią i owocami, nałożona na owocowy balsam marki Pevonia. Posmarowane jasnoróżową substancją ciało zawija się w folię i zamyka w saunie z koloroterapią (kapsuła) na 30 minut i temperaturę 26-40 stopni. Nie będę oszukiwać, nie wiem, co się działo – po paru minutach zasnęłam, ukołysana ciepłem, zmieniającymi się kolorami i chłodnym nawiewem na twarz. Wtedy po raz pierwszy dała o sobie znać trudna noc:). Sądzę jednak, że ten etap zabiegu może być trudny do wytrzymania dla osób, które tak jak ja szybko się nudzą i lubią częste zmiany. 30 min to jednak bardzo długo.
Ostatnim etapem zabiegu jest posmarowanie skóry balsamem do ciała o świeżym zapachu. Całość bardzo przyjemna, ale niewiele się różni od posobnych zabiegów w innych miejscach. I wygładzenia zmarszczek nie zauważyłam – jestem jeszcze na to za młoda, zapewniła pani kosmetyczka. Oto odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu!
Po owocowym zabiegu zaproszono mnie na masaż. Ponieważ chciałam spróbować czegoś zupełnie nowego, a większość oferty Szarotki testowałam już gdzie indziej, zdecydowałam się na rezonansowy masaż pleców (50 min, 220 zł) . Ta mało pociągająca nazwa kryje dość urozmaicony, ciekawy i egzotyczny masaż wykonywany za pomocą dłoni, rolki Kneippa, bańki chińskiej i dźwięków tybetańskich mis.
Ponieważ w plecach zazwyczaj kumuluje się stres, który zabieg ma rozpędzić, trzeba przygotować się na ostrą walkę z bólem. Pierwsza, najdłuższa część masażu to energiczne ugniatanie i rozciąganie mięśni całych pleców, ze szczególnym uwzględnieniem karku i barków. Długo bardzo to trwa, bardzo boli, uczciwie mówię, szybko ma się dość;).
Kiedy masaż klasyczny się kończy, zaczynają się atrakcje łagodzące spowodowany przez niego ból. Najpierw rolka Kneippa, czyli masaż zrolowanymi ręcznikami wypełnionymi od wewnątrz wrzątkiem. Wilgotne i bardzo gorące ręczniki porządnie parzą skórę, ale paradoksalnie przynoszą ulgę zmęczonym mięśniom. To moja ulubiona część! Potem w programie jest masaż karku i kręgosłupa małą bańką chińską – o dziwo, dużo, dużo mniej bolesny niż bańka na udach, brzuchu czy pośladkach.
Tak naprawdę jednak oniemiałam z zachwytu dopiero przy ostatnim elemencie zabiegu, czyli masażu dźwiękami wprowadzonych w wibracje mis tybetańskich. Kosmetyczka użyła trzech – jedną ustawiła między moimi kostkami, drugą na brzuchu, a trzecią na klatce piersiowej. Masaż polegał na odbieraniu całym ciałem bardzo silnych wibracji i dźwięków, jakie powstawały przy uderzeniach w misy zakończonym filcową końcówką patyczkiem. Wrażenia niesamowite – wspaniałe, niespotykane dźwięki i uczucie, jakby całe wnętrze ciała wprawione zostało w głębokie i długotrwałe drżenie. Bardzo chcę to powtórzyć! Czy ktoś wie, gdzie można to zrobić w Warszawie?
Tymczasem jutro zabieg na twarz (Pevonia), tradycyjnie manikiur i kolejny hit Szarotki – alpejski rytuał kąpielowy w Wannie Vitalis. Bardzo mi to zachwalano, ale jakoś jestem sceptyczna – zobaczymy jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz